Blogrys

Pożegnanie z Afryką

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Czytam wciąż Samobójstwo Europy Andrzeja Chwalby, przekrojową historię Pierwszej Wojny Światowej. Z okazji stulecia jej wybuchu zamierzałem zgłębić kilka książek opowiadających o losach Europy i świata w krwawych latach 1914-1918. Z powodów czasowych skończy się chyba na Chwalbie, ale pocieszam się myślą, że sięgając w pierwszej kolejności po tomiszcze polskiego historyka dokonałem nader słusznego wyboru. Przednia lektura.

Poprzednio pisałem o frapujących okolicznościach wybuchu Wielkiej Wojny – o łatwości, z jaką zabito arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, o obojętności europejskiej opinii publicznej wobec potencjalnych następstw zamachu i o płonnych, choć pozornie uzasadnionych, nadziejach na zapobieżenie zbrojnemu konfliktowi. Z dalszych rozdziałów Samobójstwa Europy dowiedziałem się między innymi o słabości belgijskiego żelbetu, o wysokim morale francuskich (!) żołnierzy i o niezłomnym generale Paulu von Lettow-Vorbecku.

Europejski teatr działań wojennych jawi się jako okopany, nieruchawy i pozycyjny. Jednak mało kto wie lub pamięta, że na samym początku wojny, w sierpniu 1914 r., niemiecka armia przetoczyła się przez Belgię jak walec, pomimo faktu, iż "w stosunku do bronionej powierzchni Belgowie posiadali najgęstszą linię twierdz i uzbrojonych fortów w całej Europie" (Chwalba). Niemcy zaczęli "rozbrajanie" sąsiada od doskonale zaopatrzonej, przygranicznej twierdzy w Liège. Belgowie sądzili, że uda im się bronić przez przynajmniej dziewięć miesięcy, natomiast niemieccy stratedzy zakładali zdobycie Liège w trzy doby. Obie strony się przeliczyły; belgijska twierdza padła w półtora tygodnia. Po niej przyszła pora na Namur i Antwerpię. W przeciągu miesiąca droga do Francji stanęła otworem.

Kluczem do oblężniczego sukcesu niemieckiej armii była oczywiście nowoczesna technologia artyleryjska. Niemcy walili do Belgów z wielkich dział i Grubych Bert, forty ostrzeliwano pociskami burzącymi, przeciwpancernymi i z zapalnikami o opóźnionym działaniu. Bomby zrzucano nawet z zeppelinów. Jak obrazowo pisze Chwalba:

Kopuły były wyrywane z osad, a ludzie rozrywani na strzępy. Sklepienia się zapadały, podobnie jak korytarze, które blokowały drogę ewakuacji. Przerażeni żołnierze wpadali w histerię. Eksplozje uniosły z ziemi w promieniu kilkuset metrów chmury dymu, kurzu i gruzu, które dusiły obrońców. Pociski, jak pisano, "nadlatywały z długim, przenikliwym gwizdem [...]. Sprawiały wrażenie, że lecą wprost na konkretnych żołnierzy, gdziekolwiek by stali, i wybuchały w odległości metra od nich, niezależnie od tego, gdzie trafiały". Belgowie, choć bronili się z desperacją i odwagą, nie wytrzymali psychicznie. Na taką kanonadę nie byli przygotowani.

Tymczasem we Francji okazało się, że oskrzydlanie przeciwnika w polu idzie Niemcom gorzej niż zdobywanie twierdz. Front zatrzymał się 70 km od Paryża, gdzie triumfalny pochód armii kajzera został wreszcie powstrzymany przez żołnierzy francuskich i brytyjskich. Pierwsza Bitwa nad Marną trwała od 5 do 12 września, a w zwycięstwie Ententy niebagatelną rolę odegrali paryscy taksówkarze, którzy z ochotą przewozili spragnionych wojaczki żołnierzy na tereny objęte walkami.

taxis_de_la_marneOchota nie była bynajmniej motywowana wyłącznie patriotyzmem. Taksometry cały czas stukały i francuski rząd zapłacił później szoferom łącznie 70 000 franków za wszystkie kursy. Mówi się zresztą, że cywilny transport nie miał szczególnego znaczenia strategicznego, gdyż większą część sprzymierzonych wojsk przewieziono nad Marnę ciężarówkami i koleją. Tak czy owak, taxis de la Marne wpłynęły korzystnie na francuskie morale pokazując, że ludność cywilna stoi za armią murem. Do historii przeszedł jeden z komunikatów marszałka Ferdinanda Focha: "Moje centrum ustępuje, moje prawe skrzydło jest w odwrocie. Sytuacja znakomita. Przechodzę do ataku".

W zupełnie innej części świata do historii przeszedł także partyzancki geniusz generała Paula von Lettow-Vorbecka, dowódcy niemieckiej Schutztruppe w Afryce Wschodniej. Przez cztery lata jego kilkunastotysięczny oddział – składający się głównie z tubylczych żołnierzy zwanych askarysami – szarpał i gnębił armie brytyjską, belgijską i portugalską posiadające ogromną przewagę liczebną. Niemiecki generał w swej partyzanckiej kampanii nie uciekał się bynajmniej do zdradzieckich sztuczek. Wręcz przeciwnie, alianci szanowali go za rycerskość i odwagę, a odwołany w 1917 r. brytyjski generał J. C. Smuts przed powrotem do ojczyzny nie omieszkał wysłać Lettowi-Vorbeckowi gratulacyjnego telegramu. Obaj przywódcy spotkali się zresztą w 1929 r. w Londynie i zostali dobrymi przyjaciółmi.

Wojna w Afryce Wschodniej zebrała jednak krwawe żniwo. Zginęło blisko pół miliona ludzi – wielu z nich nie od kul i bomb, ale wskutek tropikalnych chorób i w konfrontacji z wrogą przyrody. Chwalba opowiada:

Zagrożeniem dla telegrafu były termity pożerające słupy oraz żyrafy zrywające kable, które trzeba było wieszać bardzo wysoko na czubkach drzew, używając do tego celu izolatorów zrobionych z szyjek zbitych butelek. Z kolei pociski spadające na gniazda pszczół powodowały, że te rzucały się na żołnierzy. Atakowani byli oni także przez lwy i nosorożce. Zwierząt tych panicznie bali się zwłaszcza Hindusi, pierzchając na ich widok. Podczas bitew na jeziorach do walk mieszały się hipopotamy, wywracając łodzie z żołnierzami.

Paul Emil von Lettow-VorbeckNatomiast Lettow-Vorbeck walczył niestrudzenie aż do samego końca wojny. Potem opuścił niemiecką armię i podjął pracę w handlu. W latach 1928-1930 był deputowanym do Reichstagu. Nie chciał mieć nic wspólnego z ruchem nazistowskim i gdy w 1935 r. Hitler zaproponował mu ambasadorowanie u Brytyjczyków, 65-letni generał podobno kazał Fuhrerowi iść się p...ć. Wiele lat później poproszono kuzyna Lettow-Vorbecka o zweryfikowanie tej anegdoty. Ten odparł, że wuj, owszem, Hitlerowi odmówił, ale chyba mniej grzecznie.

Po Drugiej Wojnie Światowej sytuacja starego generała przez jakiś czas była nędzna. Obaj jego synowie polegli, a dom w Bremie został zniszczony w alianckich nalotach. Smuts słał mu paczki z żywnością.

W 1953 r. stareńki Lettow-Vorbeck odwiedził ponownie Afrykę Wschodnią. Brytyjscy zarządcy tamtejszej kolonii przywitali "Lwa" z wojskowymi honorami, a askarysi odśpiewali swojemu ukochanemu przywódcy dawną marszową pieśń "Heia Safari".






Komentarze

Jacek (2014-11-17 07:43:31)

Ludzie to kiedyś mieli do siebie szacunek, a nie to co teraz... Ech, PiS to jednak wszystkich podzielił :(