Obejrzane w 2013: Zaskoczenia
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
8. Paranormal Activity (2007)
Spodziewałem się głupawego slashera stylizowanego na dokument. Dostałem horror summa summarum średni, ale próbujący na szczęście straszyć przy pomocy klimatu, nie demonicznych mord wskakujących nieoczekiwanie w kadr. Forma found footage (film nakręcono cyfrówką przez bohaterów) bardzo dobrze się tu sprawdza, ponieważ buduje atmosferę osaczenia, a przy okazji maskuje nieco drewnianą grę aktorów. Ogromny plus stanowi zakończenie, a trochę wcześniej zostajemy uraczeni niby banalną sceną, którą jednak skłonny jestem uznać za jeden z dziesięciu, no dobra, za jeden z dwudziestu najstraszniejszych horrorowych "momentów", jakie miałem nieprzyjemność poznać.
7. Projekt X (2012)
Spodziewałem się dennej komedii o megaimprezie zorganizowanej przez trzech narwanych maturzystów. Dostałem... cóż, komedię o megaimprezie zorganizowanej przez trzech narwanych maturzystów. I tutaj sprawdza się formuła found footage, szczególnie w ostatnim akcie, gdy melanż wymyka się spod kontroli i epickość osiąga masę krytyczną. Wielka szkoda, że tytułowa impreza nie posłużyła scenarzystom za sztafaż dla jakiejś, choćby i nieskomplikowanej, intrygi sensacyjnej bądź kryminalnej.
6. Anakondy: Polowanie na Krwawą Orchideę
(Anacondas: The Hunt for the Blood Orchid; 2004)
Spodziewałem się żenującego sequela Anakondy. Pierwowzór widziałem w kinie w wieku lat dwunastu i bardzo-mi-się (swoje dołożyły bezpieczniki, które eksplodowały z hukiem w dramatycznym momencie seansu pogrążając salę na kilka minut w grobowych ciemnościach). Kilka lat potem obejrzałem ją jednak ponownie i zawstydziłem się swym wcześniejszym gustem. Anakondy – bo teraz węże-ludojady występują stadnie – są jednak całkiem przyzwoitym kinem klasy B. Wiele elementów po cichutku zgrzyta, ale całość da się obejrzeć bez bólu, ba, nawet wcale przyjemnie. Polecam recenzję Jarosława Loretza, który "dwójkę" słusznie ocenił nieco wyżej niż "jedynkę". "Trójki" i "czwórki" oglądać nie zamierzam.
5. G.I. Joe: Czas Kobry
(G.I. Joe: The Rise of Cobra; 2009)
Spodziewałem się nużącego łubudu w futurystycznych kostiumach, lecz w kategorii "odmóżdżające kino akcji" film Stephena Sommersa wypadł nadzwyczaj dobrze. Akcja jest dynamiczna, rozwałkę zmontowano wzorowo, bohaterowie są zróżnicowani i, o dziwo, nie najgorzej zagrani. Tempo wydało mi co prawda za szybkie, ale ja robię się w końcu coraz starszy, a akcyjniaki kręci się coraz gwałtowniej. Szczerze mówiąc, bawiłem się na "G.I. Joe" lepiej niż na Pacific Rim.
4. Solidarni 2010
W kwietniowym Znaku ukazał się rzetelny artykuł Mirosława Przylipiaka pt. "'Ja tej ziemi boję się'", w którym autor dokonał przeglądu filmów poświęconych katastrofie w Smoleńsku. Nosiłem się przez kilka tygodni z zamiarem poznania wszystkich, ale koniec końców zdołałem obejrzeć tylko ten pierwszy i najsłynniejszy. Solidarni 2010 Stankiewicz i Pospieszalskiego w całości składają się z rozmów przeprowadzonych na Krakowskim Przedmieściu krótko po 10 kwietnia, gdy w okolicy Pałacu Prezydenckiego zgromadziły się tysiące żałobników opłakujących Lecha Kaczyńskiego.
Spodziewałem się popisu oszołomstwa i... miło się rozczarowałem, bo ci wszyscy przepytywani ludzie mówią do rzeczy. Oczywiście, wielu jest wyraźnie wstrząśniętych rozmiarami tragedii, pojawiają się też oskarżenia wysuwane w kierunku Rosjan, ale żądania szybkiego wyjaśnienia przyczyn katastrofy zdecydowanie górują nad teoriami spiskowymi. Niechętni prawicy powiadają, że Solidarni 2010 są filmem "ustawionym". Na czym miałoby to jednak polegać? Jeżeli przepytywani wygłaszali do kamery uprzednio przygotowane przez reżyserów teksty, to rzeczywiście, szkoda gadać, ale akurat na to nie ma chyba dowodów. A jeżeli Stankiewicz i Pospieszalski pokazali w Solidarnych 2010 wyłącznie zwolenników zmarłego prezydenta i wycięli wypowiedzi przechodniów uczulonych na PiS, to w takim kontekście trudno zarzucać im stronniczość.
3. Glee (sezon 1; 2009)
Ale czad! Nie przypuszczałem, że musicalowy serial o grupie wokalno-tanecznej z amerykańskiego liceum aż tak mi się spodoba. Ogromna w tym zasługa przeuroczych coverów; moim absolutnym numerem jeden jest niesamowicie pozytywny mash-up dwóch piosenek Madonny. Premierowy sezon ogląda się wybornie, ale w pewnym momencie zaczyna doskwierać schematyczność odcinków. Przybiera ona niestety na sile w sezonie drugim. Po obejrzeniu jego trzech pierwszych epizodów swoją znajomość z Glee na razie zawiesiłem. Może to w ogóle dobry pomysł? Oglądać tylko pierwsze sezony poszczególne seriali i nigdy nie psuć sobie dobrego wrażenia?
2. Scott Pilgrim kontra świat
(Scott Pilgrim vs The World; 2010)
Za IMDB: "By zdobyć serce nowej dziewczyny Scott Pilgrim musi pokonać jej siedmiu złych byłych". Jeżeli brzmi to jak streszczenie komiksu, to wszystko się zgadza, bo reżyserowi za kanwę posłużyły graficzne powieści Bryana Lee O'Malleya. Wspaniale jest móc obejrzeć raz na jakiś czas film, który nie daje się jednoznacznie zakwalifikować gatunkowo. Dwa lata temu takim filmem był The Host, natomiast Eklektyczne Wyróżnienie za rok ubiegły przyznaję właśnie Scottowi Pilgrimowi. Wciągające kino o sztampowym przesłaniu i nad wyraz oryginalnej formie.
1. American Psycho (2000)
Rzadko zdarza się, by synteza ostrego seksu i bezpardonowej przemocy czemuś w kinie służyły. Wyjątek stanowi Nieodwracalne. Wyjątek stanowi także American Psycho, opowieść o psychopacie w białym kołnierzyku, którą można interpretować na przynajmniej dwa sposoby. Po pierwsze: jako diagnozę współczesnego świata, gdzie pogoń za pieniędzmi wywołuje okrutną społeczną znieczulicę. Drugiej interpretacji niestety już nie pamiętam, bo Amerykańskiego psychopatę oglądałem na początku 2013 r. – ale wiem na pewno, że jeszcze jakąś ułożyłem. W głowie utkwiła mi za to fenomenalną mimikę Christiana Bale'a. Nic dziwnego, że pewien znany mem pochodzi właśnie stamtąd.