Obejrzane w 2013: Rozczarowania
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
10. Król Artur (King Arthur; 2004)
W alternatywnej rzeczywistości Ridley Scott wtopił Gladiatorem, a cztery lata później honor kina historyczno-przygodowego uratował we wspaniałym stylu Antoine Fuqua. W naszej rzeczywistości było na odwrót. Nie rozumiem jednak zupełnie, dlaczego Królowi Arturowi się nie udało. Przecież ten film ma wszystko: legendarny punkt wyjścia, charyzmatyczną obsadę, piękne plenery, epicką muzykę (soundtrack Hansa Zimmera jest moim zdaniem najlepszym w jego karierze), scenariusz faceta od Gladiatora, opiekę producencką ludzi od Piratów z Karaibów, oraz gościa od Dnia próby na stołku reżyserskim. A jednak w przedziwny sposób poszczególne elementy nie chcą do siebie pasować. Sprawka Morgany?
9. Iron Sky (2012)
Kamil, wybacz, ale nie podobało mi się. Lubię campowe pomysły, zauroczyły mnie księżycowe tła, lecz całą przyjemność z oglądania popsuło mi kilka nadzwyczaj nędznych skeczy i amatorskie rozwiązania fabularne. "Naziści z Księżyca" brzmi fajnie, ale wolę osobno oglądać produkcje z hitlerowcami i osobno z najeźdźcami z kosmosu. Iron Sky ratuje tylko prześliczna Julia Dietze w roli dobrej Niemki. Ponieważ w filmie prezentowała się zdecydowanie lepiej niż na fotosach, nie linkuję żadnych obrazków.
8. Do widzenia, do jutra (1960)
Wreszcie obejrzałem jakiś film ze Zbigniewem Cybulskim i... spotkało mnie usypiające rozczarowanie. Niekoniecznie samym Cybulskim, który swą charyzmatyczną ekspresyjnością tworzy szalenie charakterystyczny sposób gry. Odbiłem się od ogólnej snujowatości pełnometrażowego debiutu Janusza Morgensterna. W tym samym roku nakręcono przecież Spartakusa, Psycho, Siedmiu wspaniałych, Zezowate szczęście i Krzyżaków, więc moje pretensje do nijakiej fabuły są uzasadnione. Do widzenia, do jutra ratuje tylko prześliczna Teresa Tuszyńska w roli niedobrej Francuzki.
7. Wielki Gatsby (The Great Gatsby; 2013)
Mając w pamięci Moulin Rouge, po najnowszej superprodukcji Baza Luhrmanna spodziewałem się rozmamłanej fabuły zamkniętej w ramy urzekającego show i okraszonej wpadającymi w ucho piosenkami. Rozmamłaną fabułę rzeczywiście dostałem, kostiumowego i scenograficznego blichtru też nie zabrakło, ale show rozumianego dosłownie – w postaci rozbuchanych numerów muzycznych – było za mało. Albo może to film należało po prostu skrócić o pół godziny. Wielkiego Gatsby'ego ratuje tylko boski Leonardo.
6. Terminator: Kroniki Sary Connor
(Terminator: The Sarah Connor Chronicles; 2008)
Ktoś słusznie napisał, że serial Terminator ma nieszczęście przypominać niezręczny, telewizyjny remake Dnia Sądu. Ja doprecyzuję, że w Kronikach schrzaniono nie tyle warstwę techniczną (która jako tako się broni, choć o pomstę do nieba woła skrajnie niskobudżetowy sposób ukazania masakry w finale pierwszego sezonu), co relacje między trójką bohaterów. Sara przypomina nie matkę, lecz starszą siostrę Johna; chemia między Johnem a kobiecym Terminatorem budzi zażenowanie; wreszcie niczym nieuzasadniona jest złośliwa podejrzliwość Sary wobec Cameron. Drugiego sezonu nie oglądałem, lecz rozumiem, dlaczego serial potem anulowano.
5. Django Unchained (2012)
W kinie byłem z kolegą, który zaraz po seansie zadał następujące retoryczne pytanie: "Kto rozciąga tak prosty pomysł na trzygodzinny film?". Cóż, jeżeli komuś wolno rozciągnąć, to właśnie Quentinowi Tarantino, specjaliście od długich, pokrętnych dialogów znacznie pogrubiających scenariusze. Niestety, w przypadku Django Unchained reżyser się zagalopował. Zamiast zakończyć historię wyzwolonego niewolnika na pierwszej strzelaninie w posiadłości Candiego, Tarantino dodał jeszcze jeden, zupełnie niepotrzebny akt, którym wysadził w powietrze kompozycję finału. Czyżby tylko po to, żeby samemu zdążyć wystąpić w trzecioplanowej roli...?
4. Kiss Kiss Bang Bang (2005)
Dobry scenarzysta nie musi być dobrym reżyserem. Shane Black napisał pierwszą Zabójczą broń oraz Kiss Kiss Bang Bang — ale tę pierwszą reżyserował Richard Donner, a ten ostatni sam Black. I chociaż obie produkcje wyróżniają się świetnymi scenariuszami oraz charyzmatycznymi parami bohaterów, tylko Zabójcza broń jest znakomita. Black nie posiadł bowiem trudnej sztuki kontrolowania tempa kręconego filmu. Wciąga widza fabułą, ale zarazem odstręcza reżyserską konstrukcją. Sprzeczne wrażenia wywołują absmak, któremu częściowo zaradza Michelle Monaghan. Zaprawdę, scenarzyści niech trzymają się z dala od tego składanego krzesełka z płóciennym oparciem.
3. Pacific Rim (2013)
Jakiż to był nieudany i głupi film! I jak bardzo kompromitują swój gust ci, którzy bronią Pacific Rim konwencją. Konwencją można tłumaczyć Generała Daimosa, a nie taki badziew. Polecam diagnozę Jarosława Loretza z Esensji. On akurat zna się na konwencji, ale mielizny tegorocznego superblockbustera punktuje bezlitośnie.
2. Drzewo życia (The Tree of Life; 2011)
Terrence'a Malicka podejrzewałem o skłonności grafomańskie już w trakcie oglądania Cienkiej czerwonej linii, ale zupełnie nie byłem przygotowany na wyprawę, jaką zafundował mi w Drzewie życia. Bezcelowość i pretensjonalność fabuły przypieczętowuje kosmiczny finał wprawiający widza w stan osłupienia. Owszem, zdjęcia są momentami przepyszne, Brad Pitt znakomity w roli despotycznego ojca, lecz Drzewo życia sięga po transcendencję tak zdecydowanie, że zwykłemu widzowi jej blask wypali mózg. Prawdopodobnie najlepszy nieudany film ostateczny, jaki kiedykolwiek powstał.
1. Miasteczko Twin Peaks (Twin Peaks; 1990-1991)
Seji, odpalaj drona, naciskaj FIRE, nic nie poradzę. W końcowym rozrachunku Twin Peaks sprawił mi wielki zawód. Podkreślam – w końcowym, bo rozrachunków było kilka. W trakcie oglądania pierwszego sezonu zbiło mnie całkowicie z pantałyku połączenie opery mydlanej, czarnej komedii i ponurego, nadnaturalnego thrillera. Ale podobało mi się, doceniałem brawurę realizacyjną, oglądałem dalej. Pierwsza połowa drugiego sezonu również trzymała poziom, choć wątki obyczajowe zaczynały dawać się we znaki. Na szczęście odcinek, w którym wyjaśniono, kto zamordował Laurę Palmer, spełnił pokładane w nim oczekiwania. Niestety, druga połowa drugiego sezonu – a nie można jej zignorować, bo to aż jedna trzecia całości – jest już wielkim, mydlanym, wymęczonym nieporozumieniem. Finałowy epizod urządza sobie wręcz kpiny z widza. Skoro Lynch i Frost wiedzieli, że ciągu dalszego nie będzie, powinni byli zakończyć swoje dzieło zupełnie inaczej.
Czuję się jednak w męskim obowiązku zwrócić uwagę na pewien bezsprzeczny atut "Twin Peaks". Są nim cztery młode kobiety: Mädchen Amick (Shelly), Lara Flynn Boyle (Donna), Sherilyn Fenn (Audrey) i Sheryl Lee (Maddy / Laura). Bardzo ładne, ale przede wszystkim niezwykle eleganckie i tworzące fascynujące kreacje. W szczególności Sheryl Lee w roli Laury, której ostatni tydzień życia możemy obserwować w pełnometrażowym filmie Ogniu, krocz ze mną. Sądzę, że Twin Peaks przeszedł do historii telewizji właśnie dzięki tej postaci: udręczonej życiem, ale dumnej femme fatale, która na swoją zgubę zignorowała przestrogę, że "gdy zapłonie ten typ ognia, bardzo trudno jest go ugasić". A może wtedy było już za późno, by cokolwiek zrobić...?
Komentarze
Seji (2014-01-04 00:09:40)
Cóż ja Ci mogę napisać, Borysie? Mógłbym zacząć od staropolskiego "nie znasz się, masz wszy i nie rośniesz", ale wydaje mi się to za słabe. Mogę zatem co najwyżej uderzyć ad personam i napisać, żeś młody, a przez to Twin Peaks nie zrozumiałeś; Pacific Rim się nie spodobał, gdyz ani wielkich robotów, ani kaiju w życiu nie widziałeś; Iron Sky ma dla Ciebie zbyt bogatą warstwę odwołań kulturowych; natomiast Terminator: TSCC... tu mi już słów brakuje, by opisać, jak dalece nie zrozumiałeś fascynacji nastoletniego Johna seksowną terminatorką, nieufności Sary wobec maszyn, do tego scena z basenem była po prostu genialna (i do tego Johnny Cash!), natomiast relacja Sarah-John jest mieszanką macierzyńskich uczuć, leku, partnerstwa i konieczności wychowania syna na przywódcę ruchu oporu. Zły Borys! ;)
Rozumiem Pacific RIm - nie każdy czuje wielkie roboty i wielkie potwory (nie, tam nigdy nie było realizmu, od Godzilli zaczynając, za to były mega fajne głupoty jak np. wielka ćma :>), podobnie jak nazistów z Księżyca (przypomnij, żebym opowiedział o bazach na Antarktydzie ;)). Nie każdy też musu docenić świetne powiązanie serialu T:TSCC z filmowym kanonem. To wszystko mogę wybaczyć. Ale Twin Peaks? Nigdy! :D
Łączę wyrazy szacunku i polecam się na przyszłość. :)
Borys (2014-01-04 19:12:10)
Z Twin Peaks masz najprawdopodobniej rację – trza było to obejrzeć na początku lat dziewięćdziesiątych, bo teraz jestem za stary i zbyt wiele innych produkcji widziałem, które "wywodzą" się z TP i w których TP-owe elementy udoskonalono.
Co do sceny z basenem: Pomysł, owszem, fajny, podkład muzyczny genialny, ale nie powiesz mi, że nie brakowało Ci tam "mięsa", tzn. pokazania, jak Terminator rozprawia się z przeciwnikami. Na basen powinny być tylko przebitki, pokazywanie go przez cały czas to niskobudżetowa kpina z widza.
A jeśli chodzi o Pacific Rim, to muszę obejrzeć wreszcie Transformers. Jeżeli mi się nie spodoba, przyznam głośno, że nie kumam konwencji. Jeżeli jednak mi się spodoba, będzie znaczyło, że to z PR coś było nie tak.
Seji (2014-01-04 21:56:37)
T:TSCC - nie brakowało mi. Zresztą to by była strasznie wtórna i przewidywalna scena. A tak było miłe zaskoczenie.
Transformers 1 jest fajne, 2 jest fajniejsze (3 jest niefajne). Choć jeśli nie byłeś fanem serialu animowanego lub ogólnie filmów mecha (głownie anime, ale i Robot Jox; no i planszowy Battletech) to może też nie podejść.
Arek (2014-01-16 10:15:09)
Borys, kup sobie po prostu ten popcorn, piwko i zrób sobie sesję z dwoma pierwszymi Transformersami (trzecia część jest słaba, jak już zauważył Seji). Jeśli Cię nie przekonają, nie ma dla Ciebie ratunku.