Houston, Houston, in the blind...
obejrzane ::: 2013-11-14 ::: 510 słów ::: #413
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Najlepszy film SF roku 2013 nie jest wcale fantastyką. Alfonso Cuarón przemówił po siedmiu latach milczenia i nakręcił wspaniałe kino katastroficzne, wierne prawidłom fizyki, rozpisane na dwie postaci, z akcją toczącą się w całości na orbicie okołoziemskiej. Grawitacja, przyznajmy to od razu, jest pod względem fabularnym o kilka rzędów wielkości płytsza od przeszywających Ludzkich dzieci, ale półtoragodzinny dramat rozgrywający się w stanie nieważkości zapewnia podobne emocje co ponura opowieść o świecie ludzi bez potomstwa.
Najnowszy film Cuaróna rozpoczyna się, jakżeby inaczej, od pieczołowitego, zachwycającego, dwunastominutowego ujęcia, w którym obserwujemy naprawę teleskopu Hubble'a. Kamera krąży swobodnie wokół unoszących się bezwładnie astronautów, a za tło służy raz to błękit niedalekiej Ziemi, raz to rozgwieżdżona czerń wszechobecnego kosmosu. Gdy szczątki zniszczonych satelitów niespodziewanie zderzą się z promem kosmicznym bohaterów, rutynowa misja przeistoczy się w walkę o życie. Zniszczenia będą tyleż szybkie, co okrutne. Kilkaset kilometrów nad Ziemią, między miłosierną atmosferą a obojętną otchłanią, rozpocznie się bój o przetrwanie.
Pisanie recenzji Grawitacji okazuje się równie trudne, co powrót z orbity bez sprawnej kapsuły ratunkowej. Otóż dzieło Cuaróna, zgodnie zresztą z oczekiwaniami, jest drugim po Avatarze filmem, który należy bezwzględnie obejrzeć w kinie na seansie 3D. Inaczej nie powinno się go oglądać w ogóle. Można bowiem marudzić, że Sandra Bullock nie do końca potrafi udźwignąć ciężar swojej roli, można dziwić się paru niepotrzebnym nagięciu praw Newtona dla potrzeb dramaturgii, można nawet wybrzydzać na zakończenie – ale trudno nie zachwycić się spektakularną oprawą wizualną i perfekcyjną pracą kamery. Od strony realizacyjnej Grawitacja po prostu ogłusza i na dodatek czyni to po cichu, bo przecież w przestrzeni kosmicznej nie przenosi się dźwięk. Osobom cierpiącym na agorafobię i klaustrofobię oglądanie Grawitacji stanowczo odradzam.
A co z opowiedzianą w filmie historią? Nie jest bynajmniej zła, lecz można jej wytknąć prostotę. Cuarón pokazał przecież wcześniej, że doskonale radzi sobie z bardziej skomplikowanymi scenariuszami. Gdyby do Grawitacji wprowadzić dodatkowych bohaterów i rozbić orbitalny dramat na kilka wątków, to akcja filmu, nie utraciwszy nic na intensywności, zagęściłaby się z korzyścią dla napięcia. Skoro jednak reżyser zdecydował się na jednotorowe prowadzenie fabuły, mógł chociaż pokusić się o więcej metafizyki. Tymczasem Grawitacja nie ciąży ani ku wyraźnej pochwale ludzkiej niezłomności, ani ku głębszej refleksji nad tym, jak niewiele znaczymy w obliczu nieskończonego kosmosu. Rozwój wypadków w filmie jest dość sztampowy, choć czeka nas jedna niespodzianka i jedna scena, która bez skrupułów bawi się emocjami widza.
Bardzo cieszę się, że po trzech infantylnych blockbusterach tegorocznych wakacji – Man of Steel, Pacific Rim i World War Z – mogłem wreszcie obejrzeć hard sci-fi z prawdziwego zdarzenia. Jasne, brakuje tu zupełnie elementów fantastycznonaukowych, ale skoro do worka z etykietą SF wrzuca się supermanów z Kryptonu, wielkie mechy walczące mieczami z wielkimi potworami oraz hordy zombie atakujących Jerozolimę, to raz na jakiś czas, zamiast ignorować literkę "S", możemy z czystym sumieniem zlekceważyć "F". Do Cuaróna mam pretensje tylko o to, że obrócił w duszną grozę dziecięce marzenia astronautyczne. Może jednak rację miał inny bloger, gdy pisał, że jeśli ktoś chce się przelecieć w kosmos, powinien najpierw przejechać się w kiblu Interregio ze Szczecina do Warszawy.
Komentarze
deckardpl (2013-11-27 23:21:38)
Obejrzałem. W kinie. w 3D.
Scenariusz - prosty, punkt do punktu, akurat na 90 minut. Za to jakie to są punkty i jak ślicznie Cuaron pogrywa tu z widzem w cykora wykorzystując przeróżne elementy (od muzyki, chaosu komunikatów począwszy na czymś dziejącym się w tle za plecami bohaterów - vide scena gdy Ryan próbuje odciąć spadochron od Sojuza).
Role Clooney'a i Bullock są, wchodzą w mocne klisze (mężczyzna doświadczony i kalkulujący lider, kobieta straumowana i wpadająca w panikę), ale robią to co do nich należy. Nie przeszkadzają i pokazują, jaki fuckup jest 150 kilometrów nad naszymi głowami i jak wielkie poświęcenie oddają astronauci od kiedy tam latają (ilu nie powróciło).
Technicznie - Avatar się chowa, tam jest sztucznie stworzony świat i tyle. W Grawitacji Cuaron dosłownie uczy reżyserów, operatorów i montażystów jak się kurwa robi kino, do czego służy kamera a przede wszystkim... widz wie, co się dzieje DOOKOŁA bohaterów. Nie ma tu nic ze znanych z innych filmów sekwencji soderberghowsko-blairwitchowych składających się z półsekundowych kadrów z ręki przerywanych epileptycznymi błyskami. Ta scena z Hubble'm to jest majstersztyk, taki Kubrick naszych czasów... coś jakby Idziak ze Scottem zestrzeliwali Blackhawka w Helikopterze w ogniu przez 12 minut.
Muzyka pierwsza klasa, robi to co ma robić, podkreśla skok napięcia i ślicznie podbija końcówkę, gdy Cuaron zrobił ze mnie zakładnika i naprawdę sprawił iż kibicowałem Ryan życząc jej szczęśliwego powrotu.
Borys (2013-11-28 14:40:39)
Wyczerpujący komentarz, z którym całkowicie się zgadzam. Dzięki! A "pogrywać z widzem w cykora" to świetna przenośnia i pozwolę sobie z niej skorzystać przy następnej okazji.
Ta scena z Hubble’m to jest majstersztyk, taki Kubrick naszych czasów. Owszem. Szkoda tylko, że we współczesnych filmach jest tyle blichtru, że ta scena nie została doceniona w wystarczająco wysokim stopniu.