Pierwszy rok mazania
książki ::: 2012-06-23 ::: 490 słów ::: #349
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
Robienie jakichkolwiek notatek we własnych książkach przez długi czas stanowiło dla mnie nonpossumusa. Do przełamania się zmusiły mnie epistemologiczne okoliczności. Jesienią dwa lata temu w ramach zajęć z teorii poznania musiałem przeczytać Introduction to Contemporary Epistemology Jonathana Dancy'ego, a następnie zdać egzamin z zawartości tejże. W trakcie lektury próbowałem robić cyfrowe notatki, ale brak czasu zmusił mnie do rychłej kapitulacji. Uzbroiłem się więc w ołówek oraz marker i z ciężkim sercem zacząłem mazać po stronicach podręcznika. Zaznaczałem merytorycznie najcięższe fragmenty tekstu, na marginesach wypisywałem kluczowe sformułowania, a na wolnej przestrzeni kartki na końcu każdego rozdziału rozrysowywałem reasumującą mapę myśli. Po przerobieniu tym sposobem pierwszej porcji tekstu stwierdziłem — nie bez zaskoczenia — że efekt wizualny jest wcale estetyczny. Jasna, nieco brutalna żółć markera i subtelna szarość grafitu ładnie uzupełniały zwartą czerń druku. Kupiłem zatem następny marker oraz temperówkę.
Jak dotąd nie odkryłem wydajniejszej metody rzetelnego opanowywania nie-ścisłego materiału. (Nie-ścisłego, bo przy tych ścisłych trzeba raczej rozwiązać jak największą ilość zadań). Czytamy uważnie i wnikliwie. Na żywym tekście książki robimy możliwie precyzyjne i uporządkowane notatki. Przed egzaminem (albo po prostu dla powtórzenia całości po zakończeniu lektury) czytamy książkę "pobieżnie" raz jeszcze, gdzie pobieżność wyznaczana jest przez strukturę notatek. Ktoś mógłby powiedzieć, że jeśli zapiski i zaznaczenia muszą być "precyzyjne i uporządowane", to równie dobrze można je wykonywać zewnętrznie, ale to nieprawda. Po pierwsze, notatki w książce robi się fizycznie wygodniej, bo nie trzeba "skakać" między rzeczoną książką a zeszytem tudzież komputerem. Po drugie, ograniczona ilość przestrzeni na marginesach zmusza do zwięzłości. Po trzecie, wykonane tą metodą notatki dużo łatwiej się potem przechowuje. Wada jest natomiast taka, że książkę trzeba posiadać na własność.
Do mazania po Sachbücher przekonały mnie więc względy pragmatyczne, ale do mazania po literaturze pięknej — dekadencja. Czytając w styczniu po raz drugi Sto lat samotności stwierdziłem, że w moim wydaniu brakuje drzewa genealogicznego rodu Buendía. Sporządziłem je co prawda już kilka lat wcześniej w notesie w trakcie pierwszej lektury nie będąc w stanie zapamiętać stopni pokrewieństwa między wszystkimi bohaterami powieści Márqueza, z których co drugi nazywał się José Arcadio. Teraz wystarczyło tylko przerysować diagram na pierwszą stronę zaraz za okładką. Tym razem szarość ołówka na tle purpurowej karty nie prezentowała się imponująco, więc postanowiłem pójść o krok dalej i na początku każdego rozdziału wpisałem jego numer i w kilku lakonicznych punktach opisałem zawartość. Kto czytał, ten pamięta, że w Stu latach samotności na poły magiczna fabuła rozwija się nieliniowo, przewija się przez nią kilka pokoleń postaci, a autor opisuje wszystko gęstą prozą wystrzegając się dialogów. A ponieważ kiedyś sięgnę pewnie po Márqueza po raz trzeci, streszczenia utorują mi wtedy lekturę i pozwolą skupić się na stylu. Z drugiej strony właśnie styl sprawia, że mam pewne wątpliwości. No bo czy wypada mazać po książce, która rozpoczyna się tak fantastycznym zdaniem?:
Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go ze sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód.