Blogrys

Dwadzieścia-dwadzieścia tysięcy (9)

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Michał R. Wiśniewski wypowiadał się o miastyzmie negatywnie, potępiając w czambuł fanbojowanie miasta swojego zamieszkania i/lub pochodzenia. Cóż, ja też jestem miastytą, ale przed idiosynkrazją MRW chroni mnie prywatna i odmienna interpretacja tego terminu. Uprawiam bowiem miastyzm m u z y c z n y. Nie chodzi bynajmniej o to, że mam hopla na punkcie podwórkowych ballad wysławiających romantyczne zaułki Łodzi. Mój muzyczny miastyzm posiada charakter kosmopolityczny, uniwersalny nawet — otóż przepadam za piosenkami poruszającymi tematykę miejską.

Paradygmatem piosenki miastycznej pozostanie dla mnie na wsze czasy cover Summer in the City Joe Cockera. Kawałek poznałem w wieku szczenięcym, a musicie wiedzieć, że już wtedy uwielbiałem spędzać lato w mieście. Nigdy nie przerażały mnie betonowe upały; czułem raczej wyraźną niechęć do arkadii pasterskich. Myślałem, że Joe Cocker równie stanowczo sprzeciwia się sielankom i bukolikom i czerpałem z jego głosu otuchę. Gdy mój angielski się poprawił, odkryłem jednak, iż piosenka opowiada o modnym ziomku szukającym sobie na noc fajnego kociaka. Na szczęście duszna atmosfera lata spędzanego w mieście się ostała.

O miastyzm muzyczny zacząłem podejrzewać siebie zaraz po premierze singla New York City Boy, który po dziś dzień pozostaje moją ulubioną piosenkę Pet Shop Boys. Gdy do kompletu dołączyły melancholijne Streets of Philadelphia Springsteena pomyślałem, że być może mój kosmopolityczny i uniwersalny miastyzm jest w gruncie rzeczy sprofilowany na bardzo konkretne miasta bardzo konkretnego Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Sprawę pogorszyła piękna Human Nature Michaela Jacksona, gdzie w pierwszej zwrotce anonimowy podmiot liryczny, przed wyruszeniem na poszukiwanie miłości, spogląda na światła pogrążonego w nocy miasta. Miasto niby też jest anonimowe, ale metafora z jabłkiem jednoznacznie identyfikuje je jako Nowy Jork.

Z odsieczą przybyli rodzimi wykonawcy. To nic, że trzech na czterech śpiewa o Warszawie. I Sen o Warszawie, i Stacja Warszawa, i Warszawa, i wreszcie Moje miasto nocą to przecież świetne kawałki, które poruszają różnorakie aspekty współczesnej urbanistyki. Niemen opowiada o aglomeracji jeszcze poetycko i optymistycznie, ale jego mniej utalentowani koledzy po fachu odznaczają się już większą dozą sceptycyzmu: Lady Pank zwraca uwagę na miejską alienację, T.Love porusza problem alkoholizmu, De Mono straszy właścicieli samochodów i miłośników nocnych spacerów wysokimi wskaźnikami przestępczości.

Najlepsza piosenka usłyszana przeze mnie w 2009 r. potwierdza, że miastyczny utwór wcale nie musi opowiadać o mieście. Wystarczy, że miasto jest w utworze osadzone (wykazują to już zresztą kawałki Cockera i Jacksona). Funny The Way It Is Dave Matthews Band (któremu zresztą poświęciłem osobny odcinek cyklu) nie pozostawia wątpliwości co do miejsca akcji: Leżymy sobie w słoneczny dzień w parku, obok przejeżdża wóz strażacki na sygnale, wieczorem z mieszkania na górze dobiegają nas wrzaski sąsiadów.

W tym momencie sceptyk powinien również zawrzasnąć, iż cały ten muzyczny miastyzm to jeden wielki GP, bo to wcale nie tak, że motyw miasta poprawia wizerunek piosenki w moich uszach. Wymieniam sobie po prostu kawałki, które mi się podobają, tyle tylko, że stosuję tym razem miastowy klucz. Otóż nie! Big City Life wybitnie nie trafia w mój gust, ale wiadomy element pozwala mi utwór Mattafiksu przynajmniej tolerować. Gdyby nie on, reagowałbym alergicznie, bo piosenka wprost zionie pretensjonalnością i wulgarnym hipsterstwem.

Wreszcie, ostatnia sprawa: Co prawda wystarczy, że miasto będzie się tylko luźno przewijało w słowach utworu, lecz miastyzm nigdy nie może zostać zdominowany ideologicznie. Dlatego właśnie z miastycznej kategorii momentalnie wypadają First We Take Manhattan oraz cała płyta Powstanie Warszawskie, skądinąd znakomita. Zarówno u Cohena jak i Lao Che pojawiają się przecież pod/nadteksty buntownicze. Miastyzm musi natomiast pozostać w czystej i nieskażonej, nawet jeśli skromnej, formie.






Komentarze

WesolyArek (2011-07-09 10:07:29)

Fajny wpis. Zawsze możesz też dodać "Kraków" Myslovitz czy takiego nieco miastowego "Kinga" T. Love ;-)

Borys (2011-09-06 22:09:59)

"Kraków" świetny, ale wiesz, że tak naprawdę to piosenka o Papieżu-Polaku? :)