Blogrys

Dyskusja o "Władcy Pierścieni"

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

W marcu 2005 r., na łamach internetowego magazynu Inkluz, dyskutowałem ze Staszkiem o Nowym wspaniałym świecie Aldousa Huxleya. Dyskusja owa miała być pierwszą w cyklu rozmów o znanych książkach fantastycznych. W następnej kolejności zabraliśmy się za samego Władcę Pierścieni, ale zabrakło nam wytrwałości, a niedługo potem Inkluz zamknął swe podwoje. Dyskusja, niedokończona, choć całkiem wyczerpująca, przeleżała długie lata na twardym dysku Staszka (ja w międzyczasie zaliczyłem kilka formatów, lecz w końcu zdecydowaliśmy, że powinna ujrzeć światło wirtualne. Nie próbowaliśmy kończyć jej "na siłę", bo w zasadzie wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane. Dyskusja ukazuje się jednocześnie na obu naszych blogach. Przeczytajcie ją najlepiej u tego, do kogo wklikacie się najpierw... a potem zajrzyjcie do drugiego rozmówcy w poszukiwaniu dodatkowych komentarzy.

Miłej lektury! I uwaga, tekst jest długi, najdłuższy chyba ze wszystkich, które ukazały się dotąd na naszych blogach. Mamy jednak nadzieję, że i tak ciekawy.

Pozostałe dzieła

BORYS: Zanim przejdziemy do sedna, zapytam tytułem wstępu: jakie jeszcze książki Tolkiena przeczytałeś? Ja, niestety, niewiele...

STASZEK: Oj, straszne Staszek ma tutaj braki. Ani Silmarillionu (który niektórzy ludzie już w gimnazjum potrafili przeczytać parę razy -- sprawdzone na przykładzie młodszego kolegi), ani Rudego Dżila i jego psa, ani jeszcze całych półek innych rzeczy. I ten chce dyskutować o Profesorze! Teraz się jeszcze będzie usprawiedliwiać, że chociaż Hobbita przeczytał. Farsa, farsa, panie dzieju...

BORYS: Jednego nie można nam zatem odmówić -- odwagi cywilnej. Staszek i Borys rozpoczynają aspirującą do miana wnikliwej dyskusję poświęconą Władcy Pierścieni deklaracją prawie całkowitej nieznajomości pozostałych dzieł Tolkiena. Tak, poprzednie zdanie umyślnie składa się z prawie dwudziestu wyrazów i żadnego przecinka. Łudzę się, że być może ktoś się w nim zaplącze i zrezygnuje z szydzenia z nas...

Poza Władcą... i Hobbitem przeczytałem jedynie Drzewo i liść oraz Mythopoeię, zbiór, w którym znalazł się esej poświęcony baśniom i utworom fantasy, opowiadanie Liść, dzieło Niggle'a oraz poemat o mitach. Całość godna uwagi, recenzował ją zresztą dawno temu LawDog na łamach Inkluza. Po Silmarillion sięgnąłem kilka lat temu. Byłem wtedy świeżo po lekturze Władcy... i przypuszczałem, że będę miał do czynienia z kolejną powieścią. Nie muszę tłumaczyć, że się rozczarowałem i że książka trafiła szybko na półkę, a raczej -- z powrotem do biblioteki. Podejrzewam, że tak właśnie wyglądała reakcja większości czytelników, którzy z Silmarillionem próbowali się zapoznać, nie zdając sobie sprawy, że jest to w zasadzie podręcznik mitologii nie mający wiele wspólnego z beletrystyką.

Ale przeczytam, na pewno przeczytam. Tym razem będę odpowiednio przygotowany mentalnie. Mam również chrapkę na cykl The History of Middle-Earth pod redakcją Christophera Tolkiena, lecz na razie czasu brak; kolejka książek "do przeczytania" rządzi się twardymi prawami.

Addendum: Borys dotrzymał obietnicy i przeczytał Silmarillion, chociaż dopiero jesienią 2007 r.. Podobało mu się, a o wrażeniach wyniesionych z lektury napisał pokrótce tutaj.

STASZEK: Dobra, samokrytyka na bok. Do poważnego czytania paru dzieł Mistrza wezmę się pewnie w tegoroczne wakacje (to kolejne książki na mojej "must-readowej" liście), ale już wcześniej udało mi się przeczytać ponad setkę jego listów. Wyłania się z nich niezwykły obraz Tolkiena-człowieka: nie tylko pisarza, wykładowcy, lingwisty, erudyty, lecz także męża i ojca. Gdy syn autora Władcy... służył w brytyjskim lotnictwie podczas drugiej wojny światowej, ten -- pomny na okopy wojny pierwszej, w której stracił najbliższych przyjaciół -- pisał do Christophera długie, przejmujące listy, dając wyraz swym obawom, ale i wielkiej ojcowskiej miłości.

Oprócz wiadomości biograficznych epistolografia Tolkiena pełna jest także informacji, bez których nie da się w pełni zrozumieć Władcy Pierścieni: wyjaśnień wątpliwości wyrażanych przez fanów, rozważań wiążących losy Śródziemia z różnymi koncepcjami historiozoficznymi i teologicznymi (Profesor był głęboko wierzącym katolikiem), refleksji nad tragedią Golluma i rolą odegraną przez niego w kulminacyjnym punkcie opowieści... Tego się nie da przecenić. Wszystkim tym, którzy nie mieli jeszcze styczności z listami Mistrza, naprawdę gorąco polecam ich lekturę.

Addendum: Staszek bynajmniej obietnicy nie dotrzymał.

BORYS: Skoro Ty polecasz lekturę epistolografii, ja polecę po prostu lekturę... biografii. Czytałem jedną z nich (choć nie tę autoryzowaną Carpentera, a jakąś znacznie cieńszą) parę lat temu. Życie Tolkiena naprawdę sprawia wrażenie interesującego. To dość dziwne, zważywszy na fakt, że Profesor był domatorem, typem "nerda" i prowadził bardzo akademicki tryb życia. Lecz to niewątpliwie wpływ Władcy Pierścieni. Gdyby nie ta książka, na biografię jakiegoś faceta z trzema inicjałami przed nazwiskiem nikt by się nawet nie obejrzał.

Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy Hobbicie. Co sądzisz o tej książce? Ja byłem... zaskoczony jej stylem. Co prawda sam sobie jestem winien, gdyż "cykl niziołkowy" powinno czytać się w kolejności powstawania, a ja przeczytałem Tam i z powrotem nie "przedtem", lecz "potem". Nie zmienia to jednak faktu, że oba utwory sporo dzieli. Hobbit to książka w odbiorze lekka, łatwa i przyjemna, podczas gdy Władca... jest dużo bardziej poważny, kierowany do dojrzalszego czytelnika. Od razu zastrzegam, że pomimo tej różnicy Hobbit niepowtarzalny klimat fantasy zachowuje w stu procentach. Pod tym względem nie odstaje od trylogii nawet na cal.

STASZEK: Ano. Hobbit powstał zresztą znacznie wcześniej niż Władca..., a i napisany został w całkiem odmiennych okolicznościach. Echa Hobbita pobrzmiewają jeszcze w rozdziale "Zabawa z dawna oczekiwana", który jest w zasadzie jedną wielką sielanką. Twórcy ekranizacji odnaleźli bardzo trafny sposób na spuentowanie tego charakteru "Zabawy...", zaczynając przedstawienie postaci Gandalfa od sceny, w której czarodziej w domku Bilba dwa razy wali się w głowę. Dla niektórych taki zabieg był niepotrzebny i groteskowy -- ja uważam go za całkiem zabawny (zwłaszcza dla młodszych fanów) i w pełni uzasadniony.

Ciekawe, czy przyszły film o Bilbie -- oczywiście jeśli powstanie -- zachowa nastrój oryginału, czy raczej zostanie nakręcony tak jak Władca.... Osobiście obstawiałbym tę drugą możliwość, bo daje ona szanse na większy sukces finansowy. Zresztą Opowieści z Narnii pokazały, że można zrobić dobry i widowiskowy zarazem film także dla bardzo młodych widzów.

U progu Śródziemia

BORYS: Władcę Pierścieni poznałem dopiero w 2001 r., w wieku 16 lat. Późno, zdecydowanie za późno jak na kogoś, kto uważa się za miłośnika literatury fantastycznej. To dla mnie wielka sromota. Co gorsza, moja przygoda z fantasy i science-fiction zaczęła się dopiero od lektury Władcy..., więc sam widzisz, że także niewcześnie. A co skłoniło mnie do sięgnięcia po trylogię? Trudno powiedzieć. Pominąwszy konwencję, o fabule wielkiego pojęcia nie miałem. Przypuszczałem na przykład, że bohaterowie tytułowe Pierścienie będą gromadzić (utwierdził mnie w tym przekonaniu wiersz "Trzy pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem..."), więc zdziwiłem się mocno, gdy po kilku rozdziałach okazało się, że oni będą starali się "tylko" zniszczyć ten najważniejszy. Warto zaznaczyć, że Władcę Pierścieni pożyczył mi Wujek Jacek, którego w tym momencie pozdrawiam serdecznie wraz z całą rodziną. Kto wie, kiedy przeczytałbym Władcę..., gdyby on nie miał go w swych zbiorach.

STASZEK: Ja zaczynałem wcześniej. Tak dawno, że już sam nie pamiętam kiedy. Mogłem mieć wtedy, ja wiem, jakieś dwanaście lat, a z tego okresu nie mam zbyt wielu wspomnień. Ale pamiętam, że czytało się dobrze i szybko. I chociaż dzisiaj nie mogę tego już sobie dokładnie przypomnieć, jestem pewien, że bogactwo Śródziemia chłonąłem z ogromnym zainteresowaniem. Władca Pierścieni był chyba pierwszą książką fantasy, którą przeczytałem -- albo też najważniejszą z tych początkowych, bo nawet jeśli wcześniej były inne, to ich nazw dzisiaj już nie pamiętam.

Ponad rok temu zdobyłem w Poznaniu angielskie wydanie powieści, lecz nie udało mi się jeszcze go przeczytać w całości. Zajmowałem się wieloma innymi rzeczami, a lektura była czasochłonna... I dotarłem jedynie do połowy drugiego tomu. Prawdopodobnie w najbliższym czasie wrócę do Władcy... po raz kolejny i po wielomiesięcznej przerwie dobrnę do końca.

Addendum: Stwierdzamy obydwaj z żalem, że gdy idzie o poszerzanie znajomości Tolkienowskiego dorobku, Staszek okazuje się wyjątkowo niesłowny.

BORYS: Ha! A ja lekturę Władcy Pierścieni w oryginale mam już za sobą. Pamiętam nawet, że w moim egzemplarzu brakowało kilkudziesięciu kartek i musiałem wymienić go w księgarni. Przekład Marii Skibniewskiej był bardzo dobry, ale i tak polecam wszystkim znającym język zapoznanie się z anglojęzyczną wersją. Czyta się ją trochę... inaczej. Na przykład tłumaczce nie udało się w pełni zachować stylizacji dialogów, tych wszystkich "thee", "thou" i "thy". The Lord of the Rings jest w nieco mniejszym stopniu niż Władca Pierścieni powieścią fantasy, a w nieco większym -- epopeją fantastyczną. Różnica dość subtelna, ale w każdym razie ja ją dostrzegłem.

Czy znasz przekład Jerzego Łozińskiego? Ja nie, ale słyszałem sporo o łozizmach (kto zresztą nie słyszał?), a parę z nich widziałem na własne oczy (m.in. bardzo kiepskie tłumaczenie wiersza "Three Rings for the Elven-kings..."). Nie wiem jednak, jak należy ocenić notoryczne spolszczanie przez Łozińskiego nazw własnych (imion i miejscowości). Owszem, nierzadko powstają przez to językowe potworki. Z drugiej strony, określenia takie jak Shire, Buckland, Harfootowie czy Rivendell budzą w czytelniku angielskim konkretne konotacje. Dlaczego pozbawiać ich czytelnika polskiego? Zgadzam się, że robienie z krasnoludów krzatów, z Bagginsa Bagosza, a ze Stridera Łazika (do diaska, to już Włóczykij brzmiałby ciekawiej; lepiej, by Aragorn kojarzył się z Muminkami niż z pojazdami NASA) to przesada, ale dlaczego niby nie przechrzcić Merry'ego na Radka?

STASZEK: To ciekawe zagadnienie i interesujący pomysł. Wydaje mi się, że gdyby młodzi czytelnicy spotkali się najpierw z imieniem "Radek", mogliby je sobie przyswoić nie gorzej niż "Merry". Inna sprawa, że dla mnie angielski, pewnie przez swoją obcość, we wszelkich fantastycznych settingach brzmi jakby bardziej stosownie niż polski. Ot, takie swoiste decorum. Ale to też może kwestia przyzwyczajenia; i polskie nazwy, jeśli są dobre i nie nazbyt nachalne (Bagoszno!), mogą dobrze spełniać swoje zadania.

A jeśli chodzi o Łazika, to mnie takie miano nasuwa jednoznaczne skojarzenia z Gwiezdnymi Wojnami. (Miałem kiedyś dwuznaczną przyjemność napotkania tak właśnie brzmiącego tłumaczenia angielskiego Walker, będącego nazwą imperialnych pojazdów kroczących -- tych wielkich, obficie plujących laserami).

Opus Magnum

STASZEK: Nie będę oryginalny: najbardziej urzekł mnie rozmach Tolkienowskiej wizji, piękno i ogrom zbudowanego przezeń świata. Minęło pięćdziesiąt lat, a Środziemie wciąż nie przestaje inspirować. Właściwie cała współczesna fantastyka magiczna, od opowiadań po filmy animowane, stanowi schedę po Tolkienie (i nawet Jacek Kaczmarski napisał wiersz o takim tytule). Wielu twórców próbuje się wyłamać z kanonu, ale ten nieodmiennie przeziera nawet spod najbardziej przemyślnych kontestacji. Żywotność dzieła skromnego angielskiego profesora jest olbrzymia.

BORYS: Taaak. Tolkienowi udała się rzecz niesłychana: On po prostu stworzył nowy świat, świat tętniący życiem zarówno pod względem geograficznym, jak i historycznym. Mnie, gdy czytam Władcę..., aura Tolkienowskiej krainy ogarnia i zniewala. Oczyma duszy widzę te bezdroża i miasteczka, wędruję razem z bohaterami, wręcz fizycznie odczuwam magię przepełniającą Śródziemie. Wspaniałe uczucie. Żal mi wszystkich, którzy odbierają Władcę... jako "zwyczajną" powieść. Sporo tracicie.

STASZEK: Dobrze o Władcy Pierścieni świadczy i to, że doprawdy ciężko mi znaleźć miejsca, w których -- potocznie to ujmując -- coś by mi w powieści zgrzytało. Owszem, mam zastrzeżenia do paru rozwiązań fabularnych; nie podoba mi się na przykład łatwość, z jaką w pewnym punkcie historii Nazgule opuściły rannego Froda (a w filmie Jacksona w tym miejscu już wszelka logika zupełnie znika). Ale to tylko detale ("strzegóły", jak by to ujął niezrównany Sapkowski), które nie mogą zmienić oceny całości: zaprawdę, Tolkien wielkim pisarzem był. Poetą zresztą też nie najgorszym.

BORYS: Twój ulubiony wiersz? Mój to zapewne "A droga wiedzie w przód i w przód...". Stanowi jakby motto całego Władcy Pierścieni posiadającego przecież mnóstwo elementów powieści drogi. Poza tym oba fragmenty tego utworu -- początkowy i końcowy -- tworzą bardzo zgrabny pomost pomiędzy początkiem wyprawy Froda (rozdział "Trzech to już kompania") i jej zakończeniem ("Wiele pożegnań").

STASZEK: Ulubiony wiersz... Chyba ten o upiorze z kurhanu. "Niech będą zimne i serce, i ramię, i sen, na którym zimny leży kamień". Myślę, że tłumaczenie Marii Skibniewskiej jest tutaj bardzo udane -- choć oryginał muszę sobie jeszcze przypomnieć.

BORYS: Wady Władcy Pierścieni? Nie zauważyłem. Książce nie brakuje niczego. No, szkoda tylko, że nie dowiadujemy się, kim tak właściwie był Tom Bombadil.

STASZEK: Zawsze możemy napisać do IPN-u.

Więcej niż Pierścień

BORYS: Do Władcy Pierścieni podchodzę na kolanach. Ta książka to według mnie majstersztyk literacki. I tak, jestem jednym z tych, którzy słowo "Profesor" wymawiają tak, że słychać wyraźnie wielką literę... Książka poraża mnie na praktycznie wszystkich płaszczyznach. O fabularnej rozmawialiśmy przed chwilą, więc czas poświęcić słów kilka warstwie metaforycznej. Władcę Pierścieni czasem lekceważąco nazywa się eposem, sugerując patos i płytkość. Patos -- owszem, jest, ale w najlepszym wydaniu. Lekturę książki kończymy z wypiekami na twarzy, gdyż czujemy, że dane nam było przeżyć coś wielkiego, zwrot dziejowy Śródziemia nieporównywalny z żadnym wydarzeniem z naszej, rzeczywistej historii. A płytkość? Doprawdy szkoda, że tylu czytelników nie potrafi dojrzeć, co kryje się pod stylizowanymi dialogami. Przecież Władca Pierścieni opowiada o najpiękniejszych rzeczach, o jakich może opowiadać literatura. O nadziei. O poświęceniu. O przyjaźni. I to w najpiękniejszy z możliwych sposobów, bo pełen magii.

STASZEK: Również uważam Władcę... za arcydzieło. Jak mówiłem, przede wszystkim oszałamia mnie wielkość świata, o którym zresztą sam Tolkien mawiał, że go nie tworzy, lecz odkrywa. Z kart powieści, z innych utworów, z listów i z luźnych notatek przezierają oceany niepoznanych wydarzeń. Epickość dzieła wprost przytłacza. Powiedziałbym jednak, iż odgrywa ona rolę nadrzędną tak wobec realności, jak i przesłania. Utwór nie wydaje się aluzją ani do jakichkolwiek rzeczywistych wydarzeń, ani (jak sądzę) do ludzkich charakterów i postaw...

BORYS: ...Nie wydaje się aluzją, powiadasz? Świadomą z pewnością nie. Tolkien sam oznajmia w przedmowie:

Co do myśli przewodniej czy "przesłania" zawartego w tej opowieści, to stwierdzam, że autor nie miał żadnych intencji tego rodzaju. Moja opowieść nie jest alegorią ani aluzją do aktualnych zdarzeń i sytuacji.

Nie wolno jednak nie doceniać podświadomości. Po pierwsze, jak sam stwierdziłeś, Profesor był katolikiem; po drugie, książka bądź co bądź powstawała w krwawym i okrutnym okresie europejskiej historii. Trudno mi uwierzyć, że te dwa czynniki w żaden sposób nie wpłynęły na jej kształt. Religia Tolkiena przyczyniła się z pewnością do nieprzypadkowego umieszczenia we Władcy... ważkich paralel. Nie będę gołosłowny i posłużę się dwoma przykładami. Drużyna Pierścienia wyruszyła z Rivendell 25 grudnia. Natomiast wrzucenie Pierścienia do Orodruiny nastąpiło 25 marca. 25 marca to mniej rzucająca się w oczy data, ale warto wiedzieć, że jest to dzień nie tylko Zwiastowania Pańskiego, ale również Nowy Rok podług tradycyjnego kalendarza brytyjskiego. Czyli: Początek wyprawy mającej przynieść Śródziemiu zbawienie nastąpił w dniu narodzin Chrystusa, a Frodo wypełnił swoje zadanie w dniu symbolizującym nowy początek, nową nadzieję. Według mnie to wystarczająco wyraźne przesłanie. I doceniam jego piękno, choć jestem ateistą posługującym się kalendarzem gregoriańskim.

STASZEK: Myślę, że aluzje do świata rzeczywistego byłyby czymś innym niż odniesienia do chrześcijaństwa -- faktycznie obecne i istotne. Cały czas wydaje mi się, że tych pierwszych jest bardzo niewiele; nie wydaje mi się, by na przykład Hitler czy Stalin w jakiś sposób wpłynęli na obraz Saurona. Tolkien skupił się głównie na narracji, na opowieści, i myślę, że to właśnie jej w swoim dziele podporządkował wszystko. To zaś oznacza, że zarówno charaktery postaci, jak i przekaz moralny są wyidealizowane, przedestylowane ze wszystkich naleciałości naszego świata. Gandalf, Elrond, Aragorn, Boromir, Frodo, Saruman, Sauron -- to bohaterowie bardziej archetypiczni niż realni. Każdemu z nich można jasno przyporządkować odgrywaną rolę, a dokonywane czyny są znacznie bardziej istotne od tego, co wewnętrzne.

BORYS: Bohaterowie rzeczywiście są archetypiczni. Niestety, niektórzy używają określenia "czarno-biali", a to już nie to samo. Gotuje się we mnie, gdy słyszę wypowiedzi o rzekomej płyciźnie psychologicznej Tolkienowskich postaci. Owszem, Aragorn faktycznie był szlachetnym wojownikiem bez skazy, a Legolas typowym przedstawicielem elfów. Z drugiej strony w charakterologicznej galerii znalazło się kilka perełek. Czy do nikogo nie przemawia postawa Boromira i jego stosunki z bratem i ojcem? A z jakim kunsztem Tolkien je powoli odkrywa przed czytelnikiem! W pierwszych dwóch księgach poznajemy Boromira, w księdze czwartej -- Faramira, a Denethora dopiero w piątej, gdzie skomplikowane relacje pomiędzy członkami rodu Namiestników zostają wreszcie podsumowane. A Frodo? Czy powolna przemiana -- metamorfoza niemalże -- z beztroskiego, choć inteligentnego niziołka w pełnego cierpienia hobbita udręczonego nie tylko straszną mocą Pierścienia, ale również świadomością olbrzymiej odpowiedzialności, nie robi na nikim wrażenia? I wreszcie Smeagol vel Gollum, w zasadzie oś całej historii. Kto jak kto, ale on "płytki" nie był na pewno.

Zwróć też uwagę, jak elegancko Tolkien wykorzystuje zdradę Boromira i ostateczną przemianę pomocnego Smeagola w chytrego Golluma w celu podkreślenia roli Przeznaczenia. Boromir uległ pokusie, ale gdyby nie zaatakował Froda na Tol Brandir, kto wie, może Powiernik Pierścienia nie zdecydowałby się na odłączenie od reszty drużyny i cała wyprawa zakończyłaby się klęską? Co stałoby się, gdyby Gollum nie odgryzł Frodowi palca we wnętrzu Góry Przeznaczenia, nie muszę chyba mówić. Tolkien oznajmia nam: "Patrzcie, nawet zło w ostatecznym rozrachunku prowadzić może do dobra". Profesor był optymistą.

STASZEK: Nie zapomnę zdania, które wypowiedział Gandalf do Froda o życiu i śmierci Golluma: Nie bądź [...] tak pochopny w ferowaniu wyroków śmierci. Nawet bowiem najmądrzejszy z Mędrców nie wszystko wie. I inne słowa: Nic nie jest złe na początku. Sauron sam nie zawsze był zły.

BORYS: Cytujemy? Czemu nie -- Władca... pełen jest zapadających w pamięci słów. Moje ulubione to chyba te wypowiedziane przez Gimlego: Przeniewiercą jest, kto porzuca towarzyszy, gdy ciemności zastępują drogę, lecz niech nie ślubuje przebrnąć przez ciemności nocy, kto nie widział jeszcze nawet zmroku. Ot, esencja przyjaźni w pigułce. Bez komentarza.

A że "nic nie jest złe na początku"... Cóż, spojrzenie na książki Tolkiena przez pryzmat jego wiary religijnej (czy to Opatrzność wstrzymała rękę Bilba, gdy zamierzał się na Smeagola w górskich tunelach? Czy ona właśnie kazała Gollumowi odgryźć palec z Pierścieniem?) może przynieść nowe, zdumiewające odkrycia. Nie od parady zresztą ludzie piszą poważne prace naukowe o dziełach Mistrza, na przykład o naturze zła we Władcy Pierścieni. W tej książce może być znacznie więcej, niż się nam czasem wydaje. Bo przecież nawet najmądrzejszy z mędrców nie wszystko wie...

Pierścień a my -- i Peter Jackson

STASZEK: Jakkolwiek zabawnie to zabrzmi -- z wpływu, jaki wywarł na mnie Władca Pierścieni, zdałem sobie sprawę dopiero pod koniec kwietnia tego (czyli 2005) roku, gdy przeczytałem Eragona. Powieść nastoletniego Christophera Paoliniego, którą czytałem nieledwie z wypiekami na twarzy, w niezwykły sposób przypomniała mi o pierwszych źródłach mojego zafascynowania fantastyką. O doświadczeniu przekroczenia tego świata.

Dlaczego tak się stało? Chyba dlatego, że po tych wszystkich wygibasach, jakich nie szczędzi nam współczesna, postmodernistyczna (apage!) literatura -- że o systemach RPG taktownie nie wspomnę -- podświadomie pragnąłem czegoś prostego, a zarazem pięknego w swojej prostocie. Świata, w którym dobro i zło nie są tylko różnymi odcieniami tego samego koloru. Rzeczywistości, w której miłość, wierność i przyjaźń to nie jedynie puste słowa. Uniwersum, w którym elfy są elfami, ludzie ludźmi, a krasnoludy krasnoludami. Bez irytującej wszechszarości, bez uczuć zrelatywizowanych, bez ras i psychik pokrętnie udziwnionych.

Staszkowe addendum: Dwa powyższe akapity są tymi, z którymi dzisiaj najbardziej się nie zgadzam. Doprawdy trudno mi powiedzieć, co ja wtedy takiego widziałem w Eragonie, który jest zdecydowanie wtórny, a jego druga część potwierdza właściwe seriom fantasy prawo równi pochyłej. Poza tym zestarzałem się i już mnie nie bawią czarno-białe moralnie światy.

BORYS: Władca Pierścieni zdefiniował fantasy -- czy raczej rozwinął i scementował zalążki istniejącej już definicji. Świeże spojrzenia na konwencję będę cenił zawsze. Ale mimo wszystko coś mi nie pasuje, gdy w podstawce Przebudzenia Ziemi czytam, że krasnoludy to charyzmatyczni dyplomaci, a trolle są niezwykle honorowymi wojownikami. Wolę bardziej tradycyjne podejście. Aczkolwiek sposób przedstawienia elfów w sadze wiedźmińskiej przypadł mi do gustu. Wynikałoby zatem z tego, że w moim odczuciu oryginalność w fantastyce magicznej jest jak sól. Jej szczypta podkreśla smak, ale kilka garści już nie...

W przeciwieństwie do ciebie to nie prostota moralna urzeka mnie w fantasy najbardziej. Lektura książek pokroju Władcy Pierścieni staje się dla mnie formą eskapizmu. Eskapizmu od czego -- w zasadzie nie wiem, bo na swoje życie narzekać nie mogę i od szóstej rano do szóstej wieczorem pięciotonowych kotłów w fabryce nie przesuwam. Uważam się jednak za osobę, której natura nie poskąpiła ani wyobraźni, ani fantazji i przypuszczam, że lektura fantastyki magicznej dostarcza temu duetowi niezbędnej pożywki. A wiekopomne dzieło Tolkiena stało się dla mnie nie tylko bramą do krainy przygód i czarów, ale i jednocześnie miarą, do której zawsze będę przystawiał inne pozycje z tego szlachetnego podgatunku literatury.

STASZEK: Nadmienię jeszcze, że jako człowiek o słabej wyobraźni i nie najlepszym postrzeganiu przestrzennym (ogólnie lubię matematykę, ale nie znoszę stereometrii) nie miałem żadnych konkretnych wyobrażeń poszczególnych elementów Tolkienowskiego świata. Szczęśliwie jednak mogłem się bez nich obyć; ważniejsza stała się dla mnie całość opowieści, a szczegóły odeszły na dalszy plan. Dopiero ekranizacja Petera Jacksona zaopatrzyła mnie w określone wizerunki postaci i miejsc. Przyjąłem je z wdzięcznością, zwłaszcza że pod względem graficznym uznaję filmowego Władcę... za prawdziwy majstersztyk.

BORYS: Nie tylko ty. W rozszerzonych edycjach DVD poszczególnych części trylogii znalazło się wiele miejsca dla dokumentów opowiadających o rozmaitych aspektach kręcenia filmów. Kilka z nich dane mi było obejrzeć. Ogrom pracy, jaki włożono w odtworzenie Śródziemia, w budowę wszystkich makiet i miniatur, oszołamia. Brawa dla Petera Jacksona -- nie poszedł na łatwiznę. A mógł przecież polukasić i w całości wyręczyć się komputerem.

STASZEK: Drużynę Pierścienia oglądałem w kinie aż trzy razy. Oczarowało mnie piękno świata przedstawionego w ekranizacji. Shire, Mordor, Rivendell, Moria; Sauron, Saruman, Gandalf, Nazgule... I ta epickość, ogrom, rozmach, bez mała dorównujące oryginałowi. Od chwili, gdy pierwszy raz odezwał się głos Galadrieli, od niesamowitego prologu, którego słów nauczyłem się na pamięć, od przebarwnego przyjęcia urodzinowego w Hobbitonie, przez wszystkie kolejne zwroty akcji (scenariusz pierwszego z trzech filmów, w którym spokój co chwila przeplata się z grozą, jest po prostu genialny), aż do ostatniego ujęcia i napisów końcowych -- byłem w tej samej rzeczywistości co Merry, Pippin, Sam i Frodo. Rzadko używam słowa "piękno"; tu mogę się nim posłużyć bez wahania.

BORYS: Ekranizacja pierwszej części ujęła również i mnie. Zrealizowano ją doskonale -- z jednym maleńkim "ale", o którym za chwilę... Przyłączam się do prawienia komplementów pod adresem scenariusza. Nie widziałem jak dotąd filmu, który dokonałby lepiej niż Drużyna Pierścienia syntezy scen akcji ze scenami spokojniejszymi. Scenarzyści wykazali się nieprawdopodobnym wręcz wyczuciem. Usunięcia z fabuły Toma Bombadila nie żałuję. Nie wątpię, że Jackson potrafiłby ciekawie przedstawić widzom tę postać, ale epizod w Starym Lesie ma minimalne znacznie dla dalszej fabuły. A teraz czas na wspomniane wcześniej zastrzeżenie. Galadriela. Przez długi czas sądziłem, że Cate Blanchett jest po prostu brzydka i że do roli przepięknej królowej elfów z Lothlorien dobrano ją nieumiejętnie. Potem obejrzałem kilka innych filmów, w których wystąpiła ta aktorka i stwierdziłem coś zgoła przeciwnego -- Blanchett jest ładna, i to w oryginalny sposób, ale w Drużynie Pierścienia wyposażono ją w kiepsko dobraną fryzurę i makijaż. Mierny wygląd Galadrieli jest jedynym słabym punktem pierwszej części.

STASZEK: Razem z Dwiema wieżami przyszły nieco inne refleksje. Zirytował mnie Gimli-klaun, na przemian rzucany przez Aragorna i ciągnięty przez Legolasa za brodę. Zdenerwowało pokazanie Gandalfa na plakacie filmowym, kompletnie pozbawiające emocji i sensu scenę, w której Drzewiec rzuca Merry'ego i Pippina przed niepokazane jeszcze widzom oblicze Białego Czarodzieja. Zaniepokoiło mniej umiejętne niż w Drużynie... poprowadzenie fabuły. Drugą część Jacksonowskiej trylogii wciąż oglądałem z przyjemnością, ale bez takiego entuzjazmu, jaki wzbudziła we mnie Drużyna.... Na Dwóch wieżach byłem w kinie już tylko raz.

BORYS: Mój sceptycyzm uwidocznił się w większej dawce niż twój. Na Dwóch wieżach zawiodłem się i to bardzo. Dlaczego? Tak do końca nie wiem. Bardzo zirytowały mnie duże zmiany w stosunku do książki, ale także -- podobnie jak ty -- uważam, że reżyseria i scenariusz drugiej części jest na wyraźnie niższym poziomie niż w części poprzedniej. Oglądając zarówno Drużynę Pierścienia, jak i Dwie wieże, cierpiałem na syndrom "wiem, co się stanie za chwilę", ale gdy siedziałem w kinie w styczniu 2002 r. do fotela przykuwała mnie fenomenalna kompozycja całości. Natomiast rok później była ona na poziomie przeciętnym i w rezultacie mocno się nudziłem.

STASZEK: Powrót króla przyniósł kolejną myśl. Owszem, to nadal było Coś, ale już nie to samo, co w pierwszej części. Fascynacja Śródziemiem by Jackson minęła; tak jak poprzednio zadowoliłem się jednorazowym obejrzeniem filmu w kinie.

BORYS: W swojej recenzji napisałem, że Powrót króla utwierdził moją wiarę w potęgę wyobraźni. Po kiepskich Dwóch wieżach część trzecią tak jak część pierwszą oglądałem z zapartym tchem. Gdy skończył się, po raz pierwszy (będąc w kinie) wysiedziałem do samego końca napisów, trawiąc w umyśle przeżycia minionych trzech godzin. A po powrocie do domu zacząłem raz jeszcze czytać Władcę Pierścieni. Gdybyś spytał, czy bardziej podobała mi się Drużyna Pierścienia, czy Powrót króla, po długim wahaniu odparłbym, że jednak Powrót....

STASZEK: Zatem nasze odczucia różnią się, ale nie aż tak znacznie. I dobrze, mogą się różnić. A ja pokuszę się teraz o parę słów podsumowania. Napięcie i akcja ekranizacji bez wątpienia zasłużyły na najwyższą notę; niewiele niżej uplasowały się gra aktorska i estetyka wizualno-muzyczna (zakupiona jesienią ścieżka dźwiękowa trylogii cały czas wiernie mi służy, choć słucham jej niewątpliwie rzadziej niż przed kilkoma miesiącami a w roku 2008 już zdecydowanie rzadziej). Czego zabrakło, byśmy mogli mówić o arcydziele? Długo szukałem właściwego słowa, lecz to jedno chyba dobrze odda moje przemyślenia: zabrakło głębi. Nie ma już warstwy moralnej, pozostał tylko świat na zewnątrz. Nie ma tu także tej niedefiniowalnej Tolkienowskiej iskry, która płonie od tak wielu lat i rozpala tyle nowych płomieni. Jacksonowski Władca Pierścieni to trzy świetne filmy akcji, osadzone we wspaniale przedstawionych realiach fantastyki magicznej, bez najmniejszych wątpliwości zasługujące na uwagę... Ale nic więcej.

BORYS: A więc, jeśli chodzi o odbiór filmowej trylogii jako całości, zgadzamy się co do joty. Ona miała wszystko. Wszystko poza jedną małą, ale jakże ważną rzeczą. Mimo wielkich starań twórców, nie udało się przenieść z papieru na celuloid tchnącej magią atmosfery Śródziemia. Szkoda. Z drugiej strony daje to nadzieję, że za kilkadziesiąt lat powstanie jeszcze lepsza adaptacja. I jeśli nie nam, to życzę jej z całego serca następnym pokoleniom.

Do ekranizacji Hobbita natomiast droga daleka. Do kin trafi ona zapewne najwcześniej w 2008 r. przypominamy, że dyskutowaliśmy w 2005 r.). Obejrzę z przyjemnością, choć film na pewno nie wzbudzi takiego trzęsienia ziemi jak Władca Pierścieni. Zastanawiam się natomiast, czy Jackson zachowa "poważny" charakter filmu, czy też zaopatrzy go w znacznie więcej elementów pogodnej baśniowości, która odróżnia Hobbita-książkę od trylogii. Ciekawe też, jakich autorów zobaczymy w rolach Bilba, Thorina, Gandalfa, Barda... Vin Diesel jako Beorn? To byłoby coś.

STASZEK: Obstawiam raczej powagę. Peter Jackson pokazał w Drużynie Pierścienia, że potrafi świetnie wykorzystać wydarzenia, których Tolkien nie opisywał zbyt dokładnie. Pokonanie Saurona przez Isildura, uwięzienie Gandalfa przez Sarumana, plugawe prace orków w Isengardzie -- wszystko to posłużyło reżyserowi do nasycenia fabuły emocjami już od pierwszych chwil filmu, mimo że akcja książki jest znacznie bardziej powolna.

Perspektywa ujrzenia Vina Diesela w roli Beorna z początku szczerze mnie rozbawiła, ale w sumie wcale nie byłby w tej roli zły. Tylko jeden warunek: musiałbym wcześniej nie oglądać ani Pitch Black, ani przede wszystkim Kronik Riddicka. Teraz mam już spaczone postrzeganie tego aktora. Podobnie jak Hugo Weaving w roli Elronda ("Welcome to Rivendell, Mr Anderson. We missed you"), zbyt silnie kojarzyłby mi się z rolą, którą odgrywał wcześniej.

BORYS: Obejrzyj więc jeszcze xXx. Diesel w kożuchu narzuconym na podkoszulek prezentuje się wybornie. No ale wracając... Summa summarum, bardzo dobrze się stało, że Peter Jackson nakręcił filmową trylogię. To kino przygodowe najwyższych lotów, godna ekranizacja powieści Tolkiena. Nie mam również nic przeciwko temu, że papierowy Władca Pierścieni wysunął się zarazem z niszy i sięgnęło po niego mnóstwo ludzi, którzy wcześniej o książce nie słyszeli bądź słyszeć nie chcieli. Dobra fantastyka zasługuje na znacznie większy mir niż obecnie i choć prawdą jest, że w obrębie podgatunku powstaje również wiele gniotów, to dokładnie to samo można powiedzieć o każdej innej gałęzi literatury. Z drugiej strony... Obawiam się, że większość postfilmowych czytelników nie doceniła Władcy..., że przeczytała go tylko dlatego, iż było to "w modzie". Ci nieliczni natomiast, którym powieść naprawdę się spodobała, będą zawsze spoglądać na nią przez pryzmat filmu -- a to podejście według mnie zupełnie niewłaściwe, nie tylko ze względów chronologicznych. Można także ubolewać nad tym, że w związku z kolejnymi premierami poszczególnych części ekranizacji do Władcy Pierścieni do nazwiska Tolkiena dobrała się szkarada Komerchą zwana. Można -- lecz mnie to akurat nie wzrusza. Nowe trendy pojawiają się jak grzyby po deszczu i z czasem więdną, a ja bezproblemowo potrafię przechodzić obojętnie obok wszystkich gadżetów związanych z Władcą... i innych podczepek pokroju parodii Adama Robertsa (mam tu na myśli książki The Soddit, Bored of the Rings i The Sellamillion, które do Polski jeszcze nie dotarły). Chociaż przyznaję: Dobrą parodię filmową Władcy Pierścieni obejrzałbym z przyjemnością i nie marudziłbym o obrazoburczeniu.

STASZEK: Tym razem to mnie przypada rola zgadzającego się całym sercem. Wcale bym nie chciał, aby dzieło Profesora czytały same stare lisy polskiego fandomu. Im głośniej o filmie, tym głośniej o powieści; im głośniej zaś o niej, tym więcej książek na półkach. Zresztą przeczytałem Eragona, przeczytałem obie części niedawnej smoczej dylogii Iwony Surmik i kolejny raz utwierdziłem się w przekonaniu, że współczesna fantastyka Tolkienem stoi. Jednak co kanon, to kanon.

Stanisław Krawczyk
Borys Jagielski
2005, 2008