Blogrys

Wszystkie drogi są teraz zakrzywione

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.

Z masochistycznym upodobaniem lubię powtarzać, że Władcę Pierścieni przeczytałem bardzo późno, bo dopiero na krótko przed swoimi szesnastymi urodzinami. Do krainy fantastyki w ogóle trafiłem dość okrężną drogą. Gdy byłem mały, wybierałem lektury raczej nieświadomie, zdany przede wszystkim na polecanki starszych -- pewnie tak jak większość z nas, poza Stewiem. Emocji dostarczały mi więc szkolne opowieści Niziurskiego, podróże doktora Dolittle'a, wyprawy Pana Samochodzika w poszukiwaniu skarbów i obyczajowo-humorystyczne powieści młodzieżowe Ożogowskiej. Chwil spędzonych przy tamtych książkach oczywiście nie żałuję i bardzo dobrze je wspominam. Żałuję natomiast, że nikt nie podsunął mi wtedy ani Tolkiena, ani Asimova, ani Bułyczowa. Musiałem ich odkryć sam. Co się odwlecze, to nie uciecze, ale mimo wszystko Opowieści z Narnii lepiej byłoby przeczytać w wieku 11 lat i bez trudu dać porwać baśniowości Lewisa, niż w wieku 21 lat i "dla porządku, bo to klasyka".


Po Władcę Pierścieni sięgnąłem dopiero w 2001 r. Tytuł ten obił mi się wcześniej wielokrotnie o uszy, ale do jego przeczytania zmotywowały mnie dopiero zapowiedzi spektakularnej ekranizacji. Pożyczyłem więc od wujka wszystkie trzy tomy naraz (w przekładzie Skibniewskiej; dopiero dużo później dowiedziałem się, jakie miałem szczęście) i... utonąłem w Śródziemiu. Magia (w metaforycznym sensie słowa), którą tętnił i tętni tolkienowski świat, po prostu mnie oszołomiła. Chociaż po dziś dzień zdążyłem przeczytać sporo świetnych, godnych uwagi książek, to właśnie Władca Pierścieni znajduje się nadal na samym szczycie mojego prywatnego rankingu. Co ważniejsze, decyzja dotycząca umieszczenia go na pierwszym miejscu jest świadoma i w pełni przemyślana; nie wynika z żadnego "szczeniackiego zauroczenia". Najprawdopodobniej to jedyna zaleta płynąca z faktu późnego sięgnięcia po Tolkiena.

Wiem, że nie wszystkim Władca Pierścieni się podoba; wiem, że tylko niektórym podoba się tak bardzo, jak mnie. De gustibus, ale zaprawdę powiadam Wam, bez cienia złośliwości: Dużo tracicie, jeśli nie potraficie "dostroić" się do tej książki. We Władcy... nie chodzi bowiem o fabułę (która nie jest wcale nudna -- poczytajcie dla porównania Koło Czasu), nie chodzi tam również o bohaterów (którzy nie są wcale czarno-biali, jak to bezczelnie sugerują krytycy). Magia Władcy Pierścieni wynika z tak zwanego klimatu; z nasuwającego się podczas lektury nieodpartego wrażenia, że Śródziemie żyje własnym życiem, że ten świat istnieje gdzieś obok naszego, w jakimś równoległym wszechświecie, że Aragorn jest prawdziwszy od sąsiada z dołu. Nie wiem, czy Tolkien wytworzył tę magię specyficznym stylem swej prozy, czy raczej podparciem ją kompletną mitologią, historią i geografią. Wiem, że wiele czasu minie, zanim ktoś zdoła powtórzyć jego osiągniecie.

Rychło po przeczytaniu Władcy... zabrałem się za Hobbita i Silmarillion. Niestety, poniosłem podwójną porażkę. Obie książki trafiły z powrotem na półkę po przeczytaniu zaledwie parudziesięciu pierwszych stron. Moje rozczarowanie było niemałe. Mając świeżo w pamięci przygody Froda i spółki, oczekiwałem czegoś bardzo zbliżonego pod względem rozmachu i sposobu kompozycji, a dostałem, odpowiednio, książkę pisaną niewątpliwie z myślą o dzieciach oraz jakąś encyklopedię.

Dopiero teraz dostrzegam pewną ironię związaną z twórczością Tolkiena. Otóż zrewolucjonizował on przecież fantasy i znacząco wpłynął na mainstream trzema książkami... z których żadna tak na dobrą sprawę nie jest powieścią. Silmarillion -- wiadomo, dlaczego. Hobbit -- cóż, przede wszystkim dlatego, że to powieść "dziecięca". Nie spełnia warunku "wielowątkowości" wymaganego przez słownikową definicję, posiada zbyt prostą konstrukcję. Z kolei nazwanie Władcy Pierścieni powieścią to trochę tak jak nazwać naszego Pana Tadeusza długim wierszem. Z prawdą się niby nie rozminiemy, ale honor obu dzieł uszczerbimy. Władca Pierścienia zasługuje raczej na miano romansu rycerskiego.

Jeśli czytałeś wyłącznie polskie tłumaczenie tej książki, powinieneś się w tym momencie ze mną zdecydowanie nie zgodzić i stwierdzić, że grubo przesadzam, że Władca... to powieść i nic ponadto. W takim wypadku serdecznie radzę: Przeczytaj LOTR-a (lub chociaż spróbuj przeczytać) w oryginale. Tolkien napisał swój majstersztyk nietypowym jak na dzisiejsze czasy stylem, jednak owa specyficzność (dostrzegalna przede wszystkim w dialogach) ulotniła się prawie zupełnie w przekładzie. Skibniewska jest chwalona na wyrost, ponieważ w polskiej wersji ostało się bardzo niewiele z eposu. Sami zobaczcie na pierwszym z brzegu przykładzie. W oryginale mamy:

'Alas! alas!' cried Legolas, and in his fair elvish face there was great distress. 'The tidings that I was sent to bring must now be told. They are not good, but only here have I learned how evil they may seem to this company. Smeagol, who is now called Gollum, has escaped.'
'Escaped?' cried Aragorn. 'That is ill news indeed. We shall all rue it bitterly, I fear. How came the folk of Thranduil to fail in their trust?'

A u Skibniewskiej:

- Biada! Biada! -- krzyknął Legolas, a na pięknej twarzy elfa odmalowała się głęboka troska. -- Pora, widzę, na nowiny, z którymi mnie tu przysłano. Nie są pomyślne, lecz dopiero teraz zrozumiałem, jak groźne wydadzą się wszystkim tu zebranym. Smeagol zwany Gollumem uciekł!
- Uciekł! -- zawołał Aragorn. -- To zaiste zła nowina. Obawiam się, że gorzko tego pożałujemy. Jak się to stało, że plemię Thranduila nie dopełniło powierzonego zadania?

Inwersja w pozycyjnym języku angielskim potrafi zdziałać więcej niż w języku polskim. A "to fail in one's trust" to nie to samo co "nie dopełnić powierzonego zadania". Podobne różnice da się wyłapać w niemalże każdym akapicie. Różnice pozornie nieznaczne, ale przecież wszyscy znacie przenośnię z toczącą się kulą śnieżną, początkowo malutką...

Do Hobbita podszedłem ponownie następnego lata. Ze stosownym przygotowaniem psychologicznym ("to coś innego niż Władca Pierścieni"), lektura była szybka i miła -- ot, magia tolkienowska w wersji mini. Silmarillion, jako wariant deluxe, czekał na swoją kolej znacznie dłużej. Otworzyłem go po raz wtóry dopiero kilkanaście dni temu, skończyłem czytać wczoraj. I w tym przypadku kluczowe okazało się odpowiednie nastawienie ("to nie jest beletrystyka"). Lektura była (o dziwo?) wciągająca, lecz dość żmudna, bo niezliczoną ilość razy przerywana konsultacjami ze słowniczkiem zamieszczonym z tyłu tomu. Ci, którzy czytali, wiedzą, że Tolkien nie oszczędzał się przy wymyślaniu nazw geograficznych oraz imion i przydomków poszczególnych postaci.

Mawia się, że o ile Hobbit prędzej lub później trafi na wielki ekran, o tyle Silmarillionu zadaptować dla potrzeb kina się nie da. Bzdury. Silmarillion stanowi bardzo wdzięczny materiał do nakręcenia obrazu w stylistyce high fantasy. Wystarczy tylko zauważyć, że o ile pomysł filmowanie za jednym zamachem całej Pierwszej Ery, od stworzenia Ardy aż po Wojnę Gniewu, jest istotnie skazany na niepowodzenie, o tyle można przecież skupić się na jednym, wybranym elemencie tolkienowskiej historiografii. Najmocniejszymi kandydatami są historia Berena i Luthien oraz opowieść o Nirnaeth Arnoediad, Bitwie Łez Nieprzeliczonych. Adaptacja nie oznacza zresztą kopiowania detal po detalu. Zręczny scenarzysta zdołałby, dla dobra sprawy, zmodyfikować nieco bieg wydarzeń i dokonać syntezy dziewiętnastego i dwudziestego rozdziału Silmarillionu. Beren wyrusza do Angbadu, by na rozkaz Thingola, ojca jego ukochanej, wykraść Silmaril z korony Morgotha. Jednocześnie (a nie potem, jak to było w pierwowzorze) elfickie narody Beleriandu, ufne w swoje siły, postanawiają rozprawić się z Przeciwnikiem w walnej bitwie... Resztę musicie dopowiedzieć sobie sami, tudzież będzie to musiał kiedyś zrobić (za grubą forsę) wspomniany scenarzysta. Nikt jednak nie zaprzeczy, że rozwiązań fabularnych kryje się tu mnóstwo.

Problemem może się wydać brak happy-endu. Jak łatwo się domyślić, Łez Nieprzeliczonych nie ronił bynajmniej Morgoth, a Beren i Luthien też za lekko nie mieli. Z drugiej strony nie jest w końcu powiedziane, że fikcja fantastyczna zawsze musi kończyć się szczęśliwie. Twórcy kina s-f zrozumieli to kilkadziesiąt lat temu. Czekamy więc na pierwszy film fantasy*, który wzorem baśni nie skończy się sakramentalnymi słowami "i żyli długo i szczęśliwie". Na podstawie Silmarillionu pewnie go nie nakręcą. Natomiast na pewno będzie niezły.

* 300 się nie liczy.






Komentarze

Seji (2007-11-28 07:11:54)

Co do Skibniewskiej - jej przeklad nie jest idealny, ale jest jak na razie najlepszy.No i witamy w Srodziemiu. :)

Borejko (2007-11-28 08:11:12)

Nie powiesz mi Seji chyba że ten drugi przekład był lepszy z krasnoludkami etc...Zreszta wypowiadać się nie mogę bo w oryginale nigdy nie czytałem. Żałuję od zawsze że Ursula Le Guin nie napisała tyle samo znaków co Tolkien. Może częściej odwoływalibyśmy się do Ziemiomorza niż Śródziemia.A właściwie Borys zaliczyłeś Geda?

Borys (2007-11-28 12:11:02)

Borejko: Tak, wszystkie cztery tomy Geda zaliczyłem, chociaż też bezwstydnie późno. Bardzo przyzwoite i urokliwe fantasy; pomiędzy Le Guin a Tolkienem plasuje się tylko Sapkowski ze swoim cyklem wiedźmińskim. :) Co zabawne, większość osób uważa (chyba), że każda kolejna część "Ziemiomorza" była coraz słabsza. Ja mam raczej odwrotne odczucia: IMO najsłabsze były "Grobowce Atuanu", a najlepsze dwa ostatnie tomy. "Czarnoksiężnik z Archipelagu" tkwi gdzieś pośrodku.Ameryki nie odkryję, ale najfajniejszy u Le Guin jest stopniowo ukazany rozwój postaci Geda: Od nowicjusza, przez doświadczonego czarodzieja, aż do [www.rot13.com] zęqepn-neplzntn v jerfmpvr xbtbś, xgb ormcbjebgavr fją zbp hgenpvł.

Borejko (2007-11-30 10:11:49)

No mi też z każdą częścią Ged "słabnie", ale tak czy owak plasuje się u mnie o procent wyżej w ocenie od Tolkiena. Choć mozna przyjąć rózne kryteria, jezyk, rozbudowany świat jest in plus dla Tolkiena, jednak sam konflikt Dobra ze ZŁem ukazany jest po mistrzowsku przez le Guin. Zresztą tyle słów na temat tych dwóch pisarzy spisano że nie ma co się przerzucać...

Staszek (2008-01-05 22:01:29)



Nizurski! Moja młodość! :-DA propos: wypożyczyłem sobie wczoraj właśnie wszystkie części "Opowieści z Narnii" w dwóch zgrabnych tomach... ;)