Blogrys

Recenzja, której nie było

Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.


Postanowiłem wrzucić na Blogrysa recenzję filmu Silent Hill, lecz nie tyle z potrzeby, co "dla porządku". Na Silent Hill byłem zeszłego lata w kinie i poniższy tekst powstał zaraz potem. Wysłałem go do pewnego serwisu fantastycznego, ale recenzja nigdy nie ujrzała tam wirtualnego światła. Powód? "Nikt nie pamiętał hasła do panelu administracyjnego działu filmowego"... Jaki to był (jest) serwis, przemilczę, bo najmniejszych pretensji do nikogo stamtąd nie żywię. Jednakże tekst niech się nie marnuje na twardym dysku. Na pewno wciąż ma szansę kogoś zainteresować.
...



Polscy krytycy nie zostawili na Silent Hill suchej nitki. Z rozpędu -- wyszli oto z założenia, że skoro wszystkie dotychczas nakręcone na podstawie gier filmy były mierne, to ekranizacja kultowej, konsolowej produkcji firmy Konami, nie będzie w stanie przerwać fatalnej passy. Faktycznie, gdyby porównywać Silent Hill-film do kinematograficznych dzieł mainstreamowych, powodów do zachwytu nie ma żadnych. Sztuka polega jednak na tym, by recenzent przystawił do ocenianego dzieła stosowną miarkę. Wtedy jego czytelnicy dowiedzą się, że Silent Hill jest niezłym filmem grozy, wybijającym się na tle "teen horror movies" i najciekawszą chyba adaptacją gry wideo, jaką kiedykolwiek mogliśmy oglądać w kinie.

Przeciwko filmowi wytaczane są głównie dwa działa. Po pierwsze, fabule zarzuca się niespójność i nielogiczność. "Nie wiadomo, o co chodzi", mówią. Po drugie, wytyka się aktorom kiepską grę. "Co Sean Bean robi wśród tych nieudaczników?", pytają. Daleki jestem od twierdzenia, że scenarzysta lub któryś z odtwórców głównych czy drugoplanowych ról zasługuje przynajmniej na nominację do Oskara, ale wieszanie przysłowiowych psów na tym pierwszym i tych drugich jest bezzasadne. Snuta w Silent Hill opowieść nie jest co prawda wyrafinowana bądź zaskakująca, ale rozwija się poprawnie i trzyma w napięciu. W porównaniu z innymi horrorami, punkt wyjścia nie uderza tutaj wydumaniem ani naiwnością: Córka państwa Da Silva lunatykuje narażając się nocami na nieustanne niebezpieczeństwa, dręczą ją koszmary, w których przewija się tytułowe miasteczko. Wizyty u psychologów i lekarstwa nie pomagają, więc zdesperowana matka, bez zgody męża, postanawia zawieźć dziecko do Silent Hill i skonfrontować je -- oraz siebie -- z tym tajemniczym, opuszczonym przed laty miejscem, podejrzewając, że to jedyny sposób na uzdrowienie małej Sharon. W ślad za rodziną wyrusza Christopher Da Silva.


W główną rolę, rolę Rose, wcieliła się Radha Mitchell, stosunkowo mało znana aktorka, którą wcześniej widziałem na wielkim ekranie tylko raz ("Człowiek w ogniu"). Stosunkowo mało znana nie oznacza złej -- Mitchell gra jak należy, widzowi łatwo uwierzyć w przeplatającą się z przerażeniem wobec nieznanego matyczną determinację. Od strony kompozycyjnej Silent Hill wzbogaca prowadzony równolegle wątek Christophera poszukującego swoich bliskich. Sean Bean, znany przede wszystkim jako Boromir z "Władcy Pierścieni", nie dostał wymagającej roli, lecz i tak ogląda się jego grę przyjemnie. Niestety, ludziom od castingu powinęła się noga, gdy dobierali dwie aktorki drugoplanowe -- Jodelle Ferland i Laurie Holden wcielające się odpowiednio w Sharon i wspierającą Rose w Silent Hill policjantkę, Cybil Bennett. Ferland po prostu kiepsko radzi sobie z kreowaniem postaci dziwnej dziewczynki, a Holden to połączenie mojej dawnej nauczycielki wuefu z lesbijką. I, co ważniejsze, jej gra również pozostawia sporo do życzenia. Długo jednak narzekać nie będziemy, bo obu pań, młodszej i starszej, nie musimy oglądać zbyt często. Oko kamery skupia się przede wszystkim na Radhie Mitchell. Zdecydowanie najsłabszym elementem Silent Hill są natomiast dialogi, płytkie i sztuczne w swej treści. Na szczęście i one nie łamią filmowi kręgosłupa, a to z tego powodu, że bohaterowie za dużo nie mówią.


Przejdźmy wreszcie do sedna sprawy, czyli przyjrzyjmy się Silent Hill jako ekranizacji gry wideo o tym samym tytule. Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że mamy do czynienia z adaptacją dwóch pierwszych części konsolowego cyklu. Scenarzysta wziął z ich fabuł na tyle dużo, by film był faktycznie "na podstawie", a nie tylko "na motywach", ale na szczęście nie aż tyle, by widowisko kinowe zaczęło przypominać grę w wersji zautomatyzowanej. Fani oryginalnego "Silenta" (do których i ja się zaliczam, choć przyznaję, że znam wyłącznie "jedynkę") nie powinni mieć żadnych powodów do narzekań. Najpierw usłyszą doskonale im znane elementy muzyczne, potem zobaczą wiernie oddane miejsca akcji: tonące we mgle ulice, okratowane zardzewiałą stalą zaułki, wyludnioną szkołę, hotel... Najważniejsza sprawa: Nie przesadzono z hack'n'slashem. Pierwsze monstra pojawiają się stosunkowo późno (choć mogłyby jeszcze później), a potem stosunkowo rzadko (choć mogłyby jeszcze rzadziej); twórcy filmu nie rozlewają hektolitrów juchy, wiedząc, że nie tędy droga. Starają się hołdować zasadzie, że najstraszniejsze jest to, czego nie widać, a straszniejsze od tego, z czym się walczy, jest to, przed czym się ucieka.

Jak Silent Hill zostanie odebrany przez widzów, którzy o istnieniu gry o tym samym tytule nie mieli dotąd pojęcia? Odpowiedź jest prosta: Nie wiem, gdyż nie zaliczam się do tej grupy. Powtórzę natomiast to, co napisałem na początku -- Silent Hill jako horror znajduje się w zupełnie bezpieczniej odległości od najniższej lokaty na jakościowej skali, i to niezależnie od tego, czy oceniać będziemy go jako ekranizację, czy jako samodzielne dzieło. Dla graczy to pozycja obowiązkowa. Pozostali dostaną przyzwoity horror, którego trzy zalety -- klimatyczna scenografia, niezwykla sugestywna wizja piekła, niehollywoodzki epilog -- zrekompensują trzy wady -- marne dialogi, parę kiepskich aktorek drugoplanowych i nieco łopatologiczne wyjaśnienie zagadki Cichego Wzgórza.






Komentarze

LordThomas (2007-11-22 21:11:02)

No dobra, teraz bez zartow. Jaki to byl serwis? :P

Borys (2007-11-22 21:11:07)

Powinieneś łatwo zgadnąć. :)

Misiolak (2007-11-22 22:11:23)

Eeee tam... najciekawszą adaptacją był TombRaider, bo była tam Andżelina :P