Przyrzeczenia Jessego
obejrzane ::: 2007-11-12 ::: 610 słów ::: #107
Czytasz starą notkę zaimportowaną z WordPressa. Niektóre elementy układu stron – w szczególności rozmiary i zakotwiczanie ilustracji oraz światło – mogą pozostawiać sporo do życzenia. Gdzieniegdzie wyparowały też multimedia, w szczególności zagnieżdżone wideo z YT.
W poprzednią sobotę w Norwegii odbyło się Święto Kina. Celebrowałem je sumiennie już czwarty rok z rzędu. Jako że wyjaśniałem zeszłej jesieni na łamach bloga, na czym polegają obchody, w poniższej notce przejdę od razu do rzeczy i przedstawię pokrótce filmy, jakie obejrzałem tego dnia na wielkim ekranie. Oba polecam, choć z dość odmiennych powodów.
...
Historia zabójstwa Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda doczeka się polskiej premiery na przełomie listopada i grudnia. Rekordowa ilość słów w tytule współgra z długością filmu -- trwa 160 minut. Wbrew pozorom, film z pewnością nie jest westernem, przynajmniej jeżeli obok określonych wymogów settingowych postawimy kompozycyjne (tj. strzelaniny i wartką akcję). Antywestern? Ha, może i tak, ale pokażcie mi najpierw definicję antywesternu. Więc pewnie to filmowa biografia Jessego Jamesa, legendy amerykańskiego Dzikiego Zachodu? Też nie, bo film nie opowiada o życiu słynnego bandyty, lecz skupia się na relacjach pomiędzy tytułowymi bohaterami. I tutaj właśnie dochodzimy do sedna: Historia... zmierza w kierunku kina psychologicznego i szuka odpowiedzi na pytania, jaki naprawdę był Jesse James i dlaczego zafascynowany nim Robert Ford zdradziecko zamordował swojego idola.
W filmie znalazło się miejsce dla kilku trzymających w napięciu scen, chociaż oszukiwać nikogo nie będę -- fabuła rozwija się powoli, niemalże leniwie. Bez wahania wytknąłbym Historii... dłużyzny, gdyby nie to, że dłużyzny te ilustruje nastrojowa muzyka Nicka Cave'a i Warrena Ellisa i że podziwiamy w nich kunszt aktorski znanego Brada Pitta i nieznanego Caseya Afflecka. Brad Pitt stworzył bez dwóch zdań wspaniałą kreację Jessego Jamesa; charyzmatycznego, nieprzeniknionego, nieco melancholijnego, ale w razie potrzeby bezwzględnego bandziora. Casey Affleck nadepnął znanemu koledze na pięty równie znakomicie rozgrywając bodajże trudniejszą rolę antagonisty. Jego Robert Ford jest wzorowym przykładem gnidy, która sama nie zdaje sobie sprawy z własnej gnidowatości, chociaż każdej postronnej osobie wystarczy zamienić z nią kilka zdań. Casey, ze swoim odwracaniem wzroku, oblizywaniem warg, przygładzaniem włosów i przede wszystkim jękliwym głosem, wydaje się solidnym kandydatem do przyszłorocznych Oskarów. Z drugiej strony obawiam się, że trochę tutaj z tym Fordem przeszarżowano, bo jeśli faktycznie sprawiał aż tak nieprzyjemne pierwsze, drugie i trzecie wrażenie, to właściwie jakim cudem Jesse James mu zaufał (nie do końca, ale mimo wszystko trochę zaufał) i przyjął do swego gangu?
Wschodnie przyrzeczenia (polska data premiery wciąż nieznana) jest kolejną, po Historii przemocy, wycieczką Davida Cronenberga w świat gangsterów. Historia przemocy była prawdopodobnie pierwszym filmem Cronenberga, który autentycznie mnie wciągnął i na pewno pierwszym, który bardzo mi się podobał. Wschodnie przyrzeczenia poprzeczki nie strąciły. Cronenberg skorzystał z Hitchcockowskiej rady o "trzęsieniu ziemi i stopniowaniu napięcia" -- film otwiera scena morderstwa Czeczena przez dwóch Turków, którzy podrzynają ofierze gardło brzytwą... a potem napięcie rośnie. We Wschodnich przyrzeczeniach brutalnych akcentów nie brakuje i wysoka granica wiekowa nie została ustanowiona przez dystrybutorów z rozpędu. Najnowsze dzieło Cronenberga wyzbyło się także lekko przerysowanej maniery, która cechowała opartą na komiksie Historię przemocy, i dzięki temu współczynnik noir podskoczył o parę kreseczek.
Niestety, mroczniejsze nie oznacza lepsze. Wschodnie przyrzeczenia w końcowym rozrachunku plasują się na tym samym (wysokim) poziomie, co Historia przemocy. Powód? Otóż Historię... scenarzysta zaopatrzył w znakomity, trochę przesadzony, ale i tak walący po głowie epilog. We Wschodnich przyrzeczeniach mocnej końcówki po prostu zabrakło i widz czuje się nieco oszukany, chociaż z drugiej strony musi przyznać, że zakończenie właśnie dzięki swej "łagodności" sprawia wiarygodne wrażenie. Tak czy owak, film posiada dwa potężne atuty: Drapieżnych Vigga Mortensena i Vincenta Cassela w roli rosyjskich mafioso oraz wirtuozowską scenę walki wręcz w łaźni (muszę uciec się do wytartego sloganu: czegoś takiego jeszcze nie było). Tych pierwszych nikt nie chciałby spotkać w ciemnej uliczce, ta druga, kolokwialnie mówiąc, "ryje beret".
Oby Cronenberg zdecydował się nakręcić trylogię gangsterską i oby trzeci film przerósł dwa poprzednie. Choćby tylko trochę. Wystarczy.
Komentarze
RKattel (2007-11-13 14:11:51)
NiE hCiAuO mi SiEm ChYtAc aLe ZoSt4wI4m K0mĘta LiChĘ nA RewAnrz
LawDog (2007-11-13 17:11:54)
Ech, ta żałość znowu tutaj?